6/21/2010

Kino

W ramach posesyjnego odmóżdżania wybrałyśmy się do kina. Wybór padł na dość osławiony i bardzo komercyjny „Seks w wielkim mieście” (pewnie się tym narażę jakimś zatwardziałym kinomanom).

Zamierzenia były następujące:
1. Iść na babski film w babskim gronie;
2. Iść na film niewymagający, lekki i przyjemny;
3. Po filmie iść na ciacho.

Jak pomyślały tak zrobiły. Nie przewidziałyśmy jedynie pewnego drobiazgu.
Okazało się, że Carrie Bradshaw, Samantha Jones, Charlotte York oraz Miranda Hobbes mówią po francusku. W tym też języku porozumiewała się również reszta postaci. Lekkość i przyjemność języka angielskiego diabli wzięli...

Francuzi mają świra na punkcie dubbingu, bardzo trudno jest znaleźć film z oryginalnym dźwiękiem i napisami. Dubbing czasami mocno utrudnia mi oglądanie filmu, bo o ile Jean Reno mówiący po francusku jest do przejścia, tak na przykład Marlon Brando już nie...

Mają też Francuzi świra na punkcie tłumaczenia tytułów filmów, a mają przy tym na tyle fantazji, że nasz osławiony i rodzimy „Wirujący seks” wygląda dość blado i mizernie. Weźmy takiego poczciwego złodzieja, zabierającego bogatym i oddającego biednym, znanego powszechnie jako Robin Hood, a w kraju wina i sera znanego pod pseudonimem Robin z lasu (względnie Robin z drewna, bo słowo może być tłumaczone na dwa sposoby). Najbardziej jednak podobało mi się tłumaczenie „Pamięć w skórze”. Zapytana zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nigdy w życiu nie miałam z tym filmem nic wspólnego.
Jak się później okazało miałam.To nic innego jak „Tożsamość Bourne’a”...

6/08/2010

Sesja

Czyli dlaczego Francuzi oddają puste kartki, a Polacy wymyślają odpowiedzi.

Skoro już dostałam rezultaty wszystkich egzaminów i jak się okazało zaliczyłam semestr i właśnie cieszę się wakacjami, mogę napisać słów kilka o tym, jak było.
Otóż 30 minutowe testy, które zdarzało mi się zaliczać do tej pory to zasadniczo nic takiego. W ciągu trzech dni zdawania (w sumie sześć dni zwykłych) miałam 7 egzaminów, wszystkie pisemne, opisowe i refleksyjne. I po francusku.

Czułam się mniej więcej tak jak po maturze, kiedy wyszłam z sali po kilku godzinach pisania i myślałam, że odpadnie mi ręka. Co więcej komentarze profesora z psychologii klinicznej rzucane beznamiętnym głosem i pokerową twarzą („jeśli będziecie mieć poprawkę z mojego przedmiotu to nie nadajecie się na psychologów”), nie nastrajały zbyt pozytywnie.

Najbardziej natomiast dziwiły mnie puste kartki, oddawane przez kolegów Francuzów. Rozumiem łatwo nie było, z moją znajomością języka już całkiem, ale żeby nic nie napisać?
Później na konsultacjach naszych prac okazało się, że to całkiem powszechny zwyczaj i otrzymanie jednego punktu na dwadzieścia możliwych nie jest niczym hańbiącym. Z drugiej strony przysłuchując się ich rozmowom przed i po egzaminach zastanawiałam się czy oni w ogóle przygotowali się do tych egzaminów.
Specjalistką nie jestem i za taką się nie uważam, ale niektóre herezje głoszone przez studentów były powalające.

A w pytaniach refleksyjnych przydaje się polska fantazja. Nawet jak się nie zna precyzyjnej odpowiedzi, można skorzystać z wiedzy ogólnej, dodać kilka mądrze brzmiących zdań, zdać się na logikę i trochę polać wodę.
Francuzi chyba tego nie potrafią.

6/06/2010

Francuzi jedzą Kitkaty

Czyli mają głównie przerwę, a na pewno nie należą do narodów, które lubią się przemęczać...

Ostatnio się zastanawiałam czy pracują, a jeśli tak, to kiedy. Myśl owa pojawiła się, kiedy byłam na basenie. Był poniedziałek, samo południe. Czas, w którym wolne mają zasadniczo tylko studenci, a ja musiałam pływać slalomem, bynajmniej nie pomiędzy innymi studentami. Po dwóch tygodniach regularnego uczęszczania na basen zauważyłam, że jest pełny cały czas, po przeprowadzeniu wywiadu środowiskowego, dowiedziałam się, że inne pływalnie również.

Tereny zielone, jeśli tylko pogoda jest sprzyjająca są pełne. Niemal każdy centymetr kwadratowy trawy jest okupowany przez jedzących, pijących, czytających, słuchających muzyki lub po prostu nic nie robiących ludzi. O każdej porze dnia. Wieczorami siedzą w knajpkach, restauracjach, kawiarniach i innych podobnych miejscach.

Jeśli chodzi o restauracje, to godziny ich otwarcia są delikatnie rzecz ujmując dziwne. Między czternastą, a mniej więcej osiemnastą jest przerwa i zjeść można tylko hamburgera, względnie kebaba. Oczywiście w niedziele, święta i dni wolne od pracy z nieustalonych przyczyn restauracje (w większości) są zamknięte. Podobnie rzecz się ma ze sklepami, marketami i obiektami sportowymi. Czasami otwarte jest kino.

Z przerwy (między 12.30 a 13.30 mniej więcej) zwykle wracają z kwadransem opóźnienia i zupełnie nie rozumieją (w banku na przykład) dlaczego, skoro mam umówione spotkanie na 13.30 jestem punktualnie...
I do tego strajki. W ciągu tych kilku miesięcy przewinęło się ich trochę, a mianowicie strajkowali – pracownicy sektora publicznego, służb porządkowych, komunikacji miejskiej, kolei (przewoźnicy, kontrolerzy biletów i służby porządkowe każdy w innym czasie), poczta, sektor lotniczy (raz bo byli za bardzo obciążeni, potem chcieli szybszego uruchomienia lotów po wybuchu wulkanu i jeszcze kilka razy w różnym odstępie czasowym) i pewnie ktoś jeszcze, ale w natłoku innych strajków nie zauważyłam...

Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że dla nich jest to najbardziej oczywista rzecz świata. Strajk – w porządku, dzień wolny od pracy, a ja nie mam co jeść – trudno, przerwa – ok przyjdę później. Absolutnie nie są zdziwieni, ani zdenerwowani. Bo przecież co z tego, że kolejka na poczcie sięga pod drzwi, ja muszę porozmawiać ze swoim synem i dowiedzieć się jak mu poszło dziś w szkole.

Pytanie, które podejście do życia jest lepsze, pozostawiam otwarte.

6/05/2010

Paryż cz.3 ostatnia

Śniadanie na Polach Marsowych stało się tradycją. Nie wiem, co pola mają w sobie, ale zwykła bagietka z bardzo śmierdzącym serem, popita sokiem wprost z butelki, smakują cudnie.

Zaraz po tym, jak udało się nam znaleźć metro (co również tym razem nie było najłatwiejsze), znaleźliśmy się w dzielnicy Montparnasse. Z założenia dzielnica rozrywki, niegdyś była miejscem spotkań całej Bohemy i intelektualistów paryskich. W przewodniku wyczytałam, że nawet Paul Verlaine (patron mojego uniwerku) wiódł ciekawe życie w kawiarniach i barach Montparnasse’u (z resztą nie tylko tam, ten człowiek wiódł naprawdę ciekawe życie...). Nad dzielnicą góruje wieża, a w zasadzie ogromny biurowiec, z którego można podziwiać panoramę miasta. Jakie widoki rozciągają się z góry nie wiem, podobno piękne, ale po ostatnim ataku paniki, stałam się osobą twardo stąpającą po ziemi.

Z Montparnasse’u udaliśmy się na chwilę sjesty do Ogrodów Luksemburskich, gdzie między drzewami przystrzyżonymi na modłę francuską (sześcian), piaszczystymi ścieżkami (na spacery po Paryżu nie polecam czarnych butów) i innymi ludźmi usadowionymi podobnie jak my na krzesełkach i leżakach dookoła sadzawek, oddaliśmy się błogiej lekturze. Z obserwacji narodził się wniosek, że Francuzi nie pracują, ponieważ wszystkie krzesełka i każdy fragment trawy były zajęte.

Następnie spacerując przez Dzielnicę Łacińską dotarliśmy do budynków Sorbony, oraz Panteonu, gdzie można podziwiać freski naścienne, rzeźby ku chwale Francji i Rewolucji, reprodukcję wahadła Focaulta oraz katakumby, w których można odnaleźć groby Victora Hugo, Voltaire’a, Zoli oraz Marii Skłodowskiej – Curie. Trochę monumentalnie i przytłaczająco.

Dlatego dość szybko zmieniliśmy klimaty na rzecz Ogrodu Botanicznego i wielkiego Muzeum Natury, gdzie Michał oddał się robieniu zdjęć makro, a ja czerpałam energię kosmiczną z roślinek:) Z nowymi zapasami energii udaliśmy się na poszukiwanie kolejnej stacji metra, przy okazji oglądając dość duży fragment St. Germain oraz liczne sklepy i sklepiki z serami (śmierdziało), winami (aż się chciało degustować), wędlinami (wołowina na piedestale) oraz warzywami i owocami (kolory produktów mówiły jasno, że naturę wsparł przemysł chemiczny). W każdym razie po szczęśliwym odnalezieniu właściwej stacji metra przenieśliśmy się na wzgórza Montmartre’u.

Po pierwsze chcę złożyć zażalenie, że na Placu Pigalle nie było kasztanów, za to przechadzając się Boulevards de Clichy mieliśmy okazję się przekonać dlaczego Paryż jest stolicą miłości. Pod najbardziej znanym młynem świata był czas na obowiązkowe zdjęcie. Żałowałam tylko, że nie mam sukienki, bo przy mocnym nawiewie z dołu można było się pokusić o stylizację a la Marylin Monroe. Następnym punktem wycieczki był szczyt Montmartre’u z katedrą Sacre Coeur, która zasadniczo jest mniejszą atrakcją niż to co dzieje się dookoła niej. A dzieje się niemało – występy artystyczne, kabarety i czarnoskóry chłopak wspinający się na latarnię z długopisem w zębach, na końcu którego kręciła się piłka... do tego nikt, z policją na czele nie przejmuje się tym, że pod katedrą odbywają się pikniki i degustacje wina.

Osobiście Montmartre zrobił na mnie największe wrażenie, z tymi małymi restauracyjkami, pracowniami artystycznymi, placykami i artystyczną atmosferą. Tam mogłam poczuć stary artystyczny Paryż bez zgiełku wielkiego miasta. Do tego prawdziwy kolonialny sklep z miliardem przypraw odkryty niejako przypadkiem. Zdecydowanie na plus!
Dzień zakończył się meczem piłki nożnej oglądanym w barze oraz tradycyjnie butelką wina pod wieżą. Panów żołnierzy nie widzieliśmy.

5/28/2010

Paryż cz.2

Grunt do dobrze zacząć dzień. Najlepiej od napadu paniki na wysokości drugiego piętra Wieży Eiffla, bo mój mózg przypomniał sobie o lęku wysokości i braku zaufania do konstrukcji stworzonych ludzką ręką. I na nic się zdały racjonalizacje i próby przekonania siebie, że skoro nie zawaliło się od przeszło stu lat, to nie ma się czego bać. Trzęsące kolana usadowiły mnie na ławce i nie pozwoliły wstać przez przeszło kwadrans. Michał robił zdjęcia i podziwiał widoki, a ja walczyłam sama ze sobą. W efekcie czego zdjęcie na szczycie mam jedno – stoję przytulona do słupa z miną delikatnie mówiąc niewyraźną.

Po posiłku na zielonej trawce z widokiem na wiadomo co, ruszyliśmy dalej. W planach Notre-Dame i okolice, oraz to, na co przez przypadek trafimy. I w tym miejscu pojawił się problem. Okazało się, że metro paryskie, choć niewątpliwie całkiem dobrze prosperujące ukrywa się nie gorzej niż francuski ruch oporu. Znalezienie właściwego zejścia było wybitnie trudne, żeby nie powiedzieć niemożliwe, dlatego nieco nałożyliśmy drogi, zanim w końcu nam się udało. Ukończona w połowie XIV wieku perełka gotyku przywitała nas tłumami oraz sporym sztabem gargulców złośliwie uśmiechających się z góry. Dzwonnika niestety nie było, pamiątek po cesarskiej koronacji Napoleona również.

Po krótkim spacerze dookoła katedry ruszyliśmy na północ by, po drodze mijając jeszcze paryski ratusz zwany Hotel de Ville, przenieść się sześć wieków w czasie i zobaczyć Centre Pompidou. Centrum wygląda jakby było w wiecznym remoncie, a to za sprawą jego architektów, którzy postanowili wyciągnąć na wierzch to, co normalnie bywa ukryte, a więc rury i szkielet budynku. W centrum mieści się Muzeum Sztuki Współczesnej, którego pokaźne zbiory (około 53tyś. dzieł) wystawiane w systemie rotacyjnym, zawierają obrazy największych twórców XX wieku.
Z Centrum ruszyliśmy na zachód by po minięciu Les Halles (pod tym pseudonimem ukrywa się wielkie podziemne centrum handlowe – znienawidzone przez Paryżan, oraz kompleks parkowy) dotrzeć do Luwru.

Powiedzieć, że robi wrażenie, to nie powiedzieć nic. Mimo, że był budowany przez kilku władców wygląda całkiem spójnie, nawet ze szklaną (również znienawidzoną przez Francuzów) piramidą. Na oglądnięcie wszystkich zbiorów potrzebny jest tydzień, a i tak mogłoby się okazać, że o czymś zapomnieliśmy. U wejścia do Luwru można odpocząć w ogrodach Tuileries, gdzie siedząc na krzesełkach (których nikt nie kradnie) wokół stawów można obserwować całkiem pokaźną ilość rzeźb, oraz innych ludzi leniwie przerzucających karki przewodników, gazet lub książek. Parki w Paryżu stanowią swoistą ciekawostkę. Zawsze są pełne ludzi i nie sposób nie mieć wrażenia, że Francuzi mają wieczną przerwę.

Wychodząc z ogrodów trafiamy na Plac de la Concorde, który ze zgodą ma mniej więcej tyle wspólnego, że gdy podczas Rewolucji Francuskiej ścinano mniej lub bardziej nobliwe i dystyngowane głowy, lud zgodnie wyrażał swoją aprobatę. Teraz ludzie zgodnie podziwiają obelisk ze świątyni Ramzesa stojąc w oparach spalin wydobywających się ze zgodnego i nieprzerwanego sznura samochodów.

Maszerując Polami Elizejskimi dotarliśmy znowu do Grande Palace skąd udaliśmy się do hotelu z celach zmiany garderoby i udaliśmy się na kolację do restauracji znajdującej się 58 metrów nad ziemią, na pierwszym piętrze Wieży Eiffla. Fantastyczne usytuowanie naszego stolika przy samym oknie doceniłam dopiero po lampce wina:) o jedzeniu mogłabym napisać kolejną notkę, homara nie było, a Michał wypił espresso czym wprawił mnie w niemałe osłupienie. Stworzyłam potwora:)

Po kolacji w mniej już oficjalnych strojach i z butelką wina udaliśmy się robić nocne zdjęcia wieży. Tym razem panów żołnierzy było trzech, również w szyku bojowym.

5/10/2010

Paryż cz.1

Miło jest spełniać swoje marzenia, a nie da się ukryć że o tym, żeby znaleźć się w Paryżu marzyłam już jakiś czas. Mniej lub bardziej intensywnie w zależności od możliwości ewentualnego spełnienia owego marzenia. Od przyjazdu do Francji marzyłam jakby intensywniej. No i w końcu się udało. Wraz z Michałem, który obiecał mnie zabrać i obietnicy dopełnił, w poniedziałek 19 kwietnia minęliśmy tabliczkę Paris.
Niesamowite wrażenie zobaczyć na żywo to wszystko, o czym się czytało w książkach i przewodnikach i widziało w filmach. Pewnie dlatego przez cały pobyt byłam irytująco podekscytowana. Wszystkim.

Na pierwszy ogień, zaraz po zakwaterowaniu poszła kupa żelaza, powszechniej znana jako Wieża Eiffla a wraz z nią Pola Marsowe, Szkoła Militarna i Trocadero. Kupa żelaza powstała niejako przypadkiem i na chwilę z okazji Wystawy Światowej w 1889 roku. Od początku wzbudzała kontrowersje równie wielkie jak ona sama. Niemniej jednak stoi po dziś dzień i po gigantycznych kolejkach można wnioskować, że ma się dobrze. Być może przysłużyła się temu zmiana koloru wieży, która teraz dostojnie i apetycznie czekoladowa przywdziewała barwy czerwieni i kanarkowej żółci...

Pola Marsowe u podnóża wieży są miejscem spotkań, odpoczynku, pikników oraz niestety nagabywania przez Cyganki i ludzi sprzedających tandetne pamiątki. Najlepiej udawać w tym przypadku, że się nie mówi po angielsku, francusku, niemiecku, ani w żadnym innym języku. Nie zmienia to faktu, że śniadanie z widokiem na wieżę ma smak niepowtarzalny i warto zaryzykować.

Na przeciwko wieży, po drugiej stronie Pól Marsowych uwagę przyciąga Szkoła Militarna, w której sztuki wojskowej uczył się sam Napoleon. Po drugiej stronie rzeki leży dzielnica Trocadero, w której znajduje się wiele, różnotematycznych muzeów z Palais Chaillot na wstępie. Z całego pałacu najbardziej urzekły mnie tereny zielone z sadzawką i sporą ilością fontann, notabene fantastycznie podświetlonych w nocy.

Nie zatrzymując się na długo ruszyliśmy na poszukiwanie Łuku Triumfalnego. Budowę łuku rozpoczął Napoleon dla uczczenia swojej Wielkiej Armii (tak kiedyś Francuzi wiedzieli jak toczyć wojny). W każdym razie po pokonaniu 280 schodów i lęku wysokości znalazłam się na górze, skąd mogliśmy podziwiać panoramę miasta od dzielnicy biznesowej La Defense na zachodzie, przez Wieżę Eiffla (tak kupa żelaza stanowiła główną atrakcję i wdzięczny temat fotografii), Katedrę Sacre Coeur na wzgórzach Montmartru oraz słynne Pola Elizejskie ciągnące się od Łuku aż do Placu Zgody (de la Concorde). Z ciekawostek – Łuk Triumfu znajduje się na największym rondzie w Europie, plac generała de Gaulle’a zwany jest powszechnie placem gwiazdy, z powodu dwunastu ulic rozchodzących się promieniście od placu, ruch samochodowy jest tak duży, że towarzystwa ubezpieczeniowe nie dochodzą z czyjej winy doszło do stłuczki, a zanim zdecydowano się na pomnik w formie łuku, największe zainteresowanie wzbudzał projekt pomnika – słonia z fontanną tryskającą z trąby...

Pola Elizejskie takie sobie. Głośno, dużo samochodów i dużo ludzi i kilkadziesiąt bardzo ekskluzywnych i bardzo drogich butików, między innymi Luisa Vuittona, gdzie ceny torebek zaczynają się od 1000 euro. Następnie odwiedziliśmy jeszcze Grand Palais oraz Petit Palais by następnie przez bogato zdobiony Most Aleksandra dostać się do Hotelu Inwalidów, wybudowanego dla francuskich weteranów wojsk Ludwika XIV, który wybudowany w podobno wojskowym stylu, bardziej przypomina pałac niż koszary. Może mieć to związek z kopułą pokrytą złotem, ale pewna nie jestem. W hotelu mieści się muzeum poświęcone armii francuskiej, oraz grobowce dwóch wielkich wodzów – Marszałka Focha oraz Cesarza Napoleona. Oczywiście trawniki przed hotelem są okupowane przez piknikowiczów i randkowiczów, a w parku tuż obok mieliśmy okazję pooglądać turniej gry w kulki, co choć brzmi niewinnie, jest grą wywołującą skrajne emocje.

Wieczorem, dzięki rejsie statkiem po Sekwanie mieliśmy okazję podziwiać iluminację zabytków Paryża, co mogłoby być nawet romantyczne, gdyby nie mała hiszpańska stonka wydzierająca się nad uchem, której nie były w stanie upilnować nauczycielki. Wyłączając wrażenia akustyczne, widoki były niezapomniane. Po rejsie z butelką wina udaliśmy się po wieżę (tak ja ciągle o jednym), która przywitała nas migoczącymi lampkami (pokaz po zmroku, co godzinę przez 10 minut), oraz czterema wojskowymi z karabinami przechadzającymi się wokół w szyku bojowym...

Administracja odcinek kolejny. CAF

O moich starciach z administracją francuską napiszę książkę, chociaż obawiam się, że nikt kto nie doświadczył tego na własnej skórze, mi nie uwierzy. Żeby dostać zwrot części kosztów za akademik (w przypadku studentów) lub mieszkanie (dotyczy reszty świata) należy dostarczyć do CAFu ( taka nazwijmy to kasa socjalna zajmująca się dofinansowaniami do zakwaterowania) następujące dokumenty: zaświadczenie o stypendium, poświadczenie od dyrekcji akademika o zameldowaniu, formę i ilość miesięcznych dochodów, akt urodzenia przetłumaczony na język francuski, kopię dowodu osobistego i pewnie jeszcze kilka innych dokumentów, o których na chwilę obecną nie pamiętam. Następnie wszystkie te dokumenty należy wysłać do właściwego biura i uzbroić się w cierpliwość.

Po jakimś miesiącu należy spodziewać się listu z informacją, że dokumenty są niekompletne i należy coś jeszcze dosłać. Po kolejnym miesiącu należy się spodziewać kolejnej informacji o brakujących dokumentach, co więcej tych samych, które zostały dosłane przed miesiącem. Wtedy należy udać się do biura CAFu.

Budynek jest nieprzyjemny, wielki i socjalistyczny. W środku należy wsadzić swoją kartę do czytnika w ramach nazwijmy to rejestracji, udać się do poczekalni i grzecznie czekać, aż na ekranie pojawi się właściwe nazwisko wraz z informacją do którego biura należy się udać. Czekając rozglądałam się ciekawe aż dostrzegłam kartkę mówiącą mniej więcej „Jesteśmy tu dla was, aby udzielić wam informacji i wam pomóc, szanujemy was i oczekujemy tego samego od was. Dlatego wszystkie przejawy agresji będą się kończyć przed obliczem sądu, ponieważ od razu wzywamy policję...”. Jak się później dowiedziałam, dantejskie sceny są na porządku dziennym. Nie każdy ma mocne nerwy, a CAF raczej nie pomaga w zachowaniu spokoju.

W każdym razie doczekawszy się swojej kolejki poszłam do biura, gdzie pani zadała mi pytanie, ile dostaję stypendium i czy mam inne źródła finansowania poza stypendium. Po uzyskaniu informacji (dokładnie takich samych jak w wysłanych DWUKROTNIE dokumentach) bardzo zadowolona pani oznajmiła, że za dwa tygodnie mogę spodziewać się pieniędzy. Zobaczymy.
Uciekłam najszybciej jak się dało, jakoś nie miałam ochoty być świadkiem przejawów agresji.

4/27/2010

Reakcje

Cofnę się jeszcze na chwilę do wydarzeń sprzed przeszło dwóch tygodni. W sobotę 10 kwietnia, dzięki smsowi od kolegi dowiedziałam się, co się stało. Z laptopem pod pachą udałam się na korytarz, gdzie spędziłam z przerwami kilka godzin, na bieżąco śledząc informacje. Nie uszło to uwadze moich znajomych, bo mało kto jest tak wytrwały, by siedzieć tak długo na dość mało wygodnej podłodze. Dlatego też zostałam zasypana pytaniami związanymi ze szczegółową relacją z wydarzeń. Reakcje były następujące:

Christina (Niemcy): A jakie macie teraz procedury funkcjonowania państwa?
Park (Korea Poludniowa): Myślisz, że to wpłynie znacząco na waszą ekonomię?
Abdel (Maroko): No jak zginął w katastrofie lotniczej nasz król, to wszyscy płakali i mieliśmy 40 dni żałoby narodowej.
Adrien (Francja): Faktycznie sytuacja de merde...

Wydarzenia

Najważniejsze wydarzenia na świecie w ciągu ostatnich kilkunastu dni (oczywiście wg Francuzów:

1. Strajk kolejarzy w Alzacji i Lotaryngii. (Co z tego, że są ferie wiosenne. Nie jeździ jakieś 70% pociągów i już.)
2. Czterech graczy kadry narodowej zostało zatrzymanych przez policję pod zarzutami utrzymywania stosunków seksualnych z nieletnią. (na chwilę obecną są przesłuchiwani. Irlandia się cieszy, takie osłabienie drużyny...)
3. Carla Bruni i Nicolas Sarcozy prawdopodobnie się rozwiodą. Ona ma kochanka, czy on ma kochankę. W sumie nikt nic do końca nie wie, ale pół Francji tym żyje.
4. Wybuchł jakiś wulkan, trzeba było zagrozić strajkiem, żeby przyśpieszyć otwarcie przestrzeni powietrznej nad Francją, w efekcie czego kraj ten jako jeden z pierwszych zaczął odblokowywać lotniska.

"Jak to nie słyszeliście o tym? Przecież o niczym innym teraz się nie mówi?!"

3/31/2010

oni są jednak dziwni...

Pewnie narażę biednych Francuzów na kilka mało pochlebnych komentarzy, ale dłużej już nie wytrzymam.

Trzy rzeczy, jakie mnie powaliły na łopatki względem uczelnianych i nie tylko zwyczajów tego narodu.

1. Palmtopy, laptopy, notebooki i inne tego typu ustrojstwa, różnej maści i rodzaju, które statystyczny student nosi zawsze przy sobie, by móc robić notatki z zajęć, względnie korzystać z uczelnianego wi-fi podczas nudniejszych wykładów. W związku z powyższym początek zajęć upływa przy dźwiękach odpalanego Windowsa, a cała reszta przy lekkim szumie stukania w klawiatury. Przydatność dla erasmusów wysoka, albowiem nie trzeba bawić się w deszyfrację średnio czytelnych notatek ręcznych.

2. Pórniki. Ostatnim razem piórnik w szkole miałam jakieś 7 lat temu. Tutaj na każdym stole, przed każdym studentem leży sobie piórnik z wyposażeniem, którego nie powstydziłby się żaden pierwszoklasista. Obok tradycyjnego długopisu i ołówka (które ja noszę luzem w torebce) można znaleźć kilka kolorowych zakreślaczy i cienkopisów, klej taśmę, linijkę, korektor, cztery długopisy na wszelki wypadek, pióro, naboje do pióra, zmazik i co tylko dusza zapragnie. Misio na szczęście też zwykle bywa obecny...

3. Skarpetki. Męskie...króluje na nich Buggs Bunny, Tweety, Snoopy, inne postacie z kreskówek i mnóstwo kolorów. Jako zwolenniczka czarnej klasyki pozostawię to bez komentarza. Prawie. Jak pierwszy raz zobaczyłam ów fenomen, łzy mi trysnęły fontanną radości.

Co kraj, to obyczaj, a różnice kulturowe polegają na tym, że w jednych krajach ludzie mają równie mocno nasrane, co w innych. Co najwyżej w innym miejscu:)

3/24/2010

Les crêpes

Czyli naleśniki właśnie. Tylko takie bardziej francuskie, delikatniejsze, cieńsze i bardzo duże. Tydzień temu po zajęciach dziewczyny z grupy zapytały czy przypadkiem nie mamy ochoty na małą imprezę naleśnikową z nimi. Miałyśmy, więc wczoraj po zajęciach udałyśmy się do mieszkania Carol i Sary, żeby spróbować ów francuski specjał.

Na dobry początek skończył się gaz, więc trzeba było odpiąć butlę, zakupić drugą i odpowiednio ją przytwierdzić. Tak żeby nie było jednego wielkiego bum. A wokół same baby. Na całe szczęście operacja została przeprowadzona sprawnie i obyło się bez ofiar. Po tej drobnej przerwie wróciłyśmy do smażenia i natychmiastowej degustacji. Z nutellą. Cała góra naleśników zniknęła w mgnieniu oka. Nie muszę chyba mówić, że były pyszne, prawda?:)

Kuchnia Marokańska

Zazwyczaj wieczory kulinarne zaczynają się około 20. Tym razem udało nam się zasiąść około 22 co i tak uznaliśmy za spory sukces, bo jak to podsumowała Milena „Marokańczycy są jak Włosi, zawsze spóźnieni”. W każdym razie, gdy już zasiedliśmy do stołu, dostaliśmy zakaż używania talerzy i sztućców, żeby było bardziej tradycyjnie.

Kuskus z ośmioma rodzajami warzyw i kurczakiem został podany na 4 dużych półmiskach, następnie każdy dostał przykaz dokładnego umycia rąk i w końcu zaczęliśmy jeść. Rękami właśnie. Taki nieformalny sposób jedzenia wywołał sporo radości i sprawił, że nagle wszyscy zaczęli rozmawiać dużo głośniej niż zwykle (i już znamy tajemnice Arabów, dlaczego zawsze krzyczą:). Każdy też uznał, że taka kuchnia i rodzaj jedzenia są zdecydowanie fantastyczne.

Na deser dostaliśmy herbatę marokańską, mocną i słodką jak miód. Za to nie mogłam po niej zasnąć do 3. Oczywiście o północy strażnik znowu przyszedł nas uciszać. Powoli staje się to naszą małą tradycją, prawie tak samo ważną, jak gotowanie, zastanawiam się tylko po którym wieczorze wylecimy z tego akademika.

Strasburg

Pomysł wycieczki do stolicy Alzacji pojawił się w głowie Lucie. Po krótkich negocjacjach dotyczących terminu, uformowała się grupa wyjazdowa, w skład której wchodzili: Lucie, Milena, Xavier i ja. Problem środka transportu rozwiązał się wraz z deklaracją Xaviera, że poświęci swojego Citroena dla dobra ludzkości. W efekcie czego w sobotni poranek (żeby nie powiedzieć o świcie, bo jak zwykle mało się spało) wyruszyliśmy z piskiem opon spod Saint-Quentin. Po niecałych dwóch godzinach podróży przy akompaniamencie St Anger, znaleźliśmy się na przedmieściach Strasburga, gdzie zamieniliśmy środek transportu na bardziej publiczny i za jego pomocą znaleźliśmy się w centrum.

Po drodze do katedry i Notre Dame i biura turystycznego minęliśmy plac, na którym dzięki sprzedawanym obrazom, mogliśmy się doedukować artystycznie. Katedra, jak na francuski gotyk przystało zaprezentowała się doskonale i zrobiła odpowiednie wrażenie. Jeszcze większe wrażenie wywarło miasto widziane z wieży, na którą udało mi się wspiąć po pokonaniu ponad 300 schodów (tak ja z moim lękiem wysokości weszłam na górę i nie umarłam ze strachu). Po zejściu i zakupieniu planu miasta, oraz nakreśleniu planu ramowego wycieczki okazało się, że zbliża się dwunasta, więc mieliśmy okazję podziwiać XIII wieczny zegar i przedstawienie, jakie daje on w samo południe.

Kolejnym punktem wyprawy była dzielnica zwana „Mała Francja”, niegdyś dzielnica młynarzy, grabarzy i rybaków, którą teraz można podziwiać z uwagi na średniowieczne fasady budynków i bardzo ciekawą zabudowę. Niestety Mała Francja pozbawiła nas sił witalnych, więc postanowiliśmy się posilić tradycyjnym alzackim daniem zwanym Baeckeoffe. Pod tą mało francuską nazwą kryją się cztery rodzaje mięsa marynowanego w białym winie i pieczonego przez trzy godziny marchewką, cebulą i ziemniakami. Po posiłku nie byliśmy się w stanie ruszyć, ale twardo wykulaliśmy się z jadłodajni na podbój miasta.

Kierunek uniwersytet i ogród botaniczny. Po drodze minęliśmy Bibliotekę Narodową, Teatr, Pałac Sprawiedliwości i kilka kościołów, wszystkie budowle piękne i godne uwagi, zwłaszcza ze względu na rzeźbione popiersia wielkich filozofów zdobiące bibliotekę oraz piękny ogród pod pałacem. Uniwersytet przywitał nas drobnym deszczem, ale nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Za to budynki uniwersytetu, owszem. Podobnie jak ogród botaniczny, który pomimo dużych braków w ukwieceniu i tak był piękny, bardzo zielony i różnorodny.

Z ogrodu podreptaliśmy w stronę oranżerii, gdzie mieliśmy okazję podziwiać kilkanaście rodzajów zwierząt, piękny park z jeziorkiem, przy którym zrobiliśmy, na wyraźny wniosek Mileny (dalej nie idę!) chwilę przerwy i przy którym zjedliśmy fantastyczne lody o smaku malin i zielonej herbaty. Trafiliśmy też na kilka świeżo poślubionych par, które wraz z całym hałaśliwym i kolorowym orszakiem robiły sobie zdjęcia pamiątkowe pod fontanną.

Następnie podreptaliśmy do centrum Europy, czyli Pałacu Europejskiego i Parlamentu. Pod pałacem każdy chciał zrobić sobie zdjęcie ze swoją flagą, niestety z racji sporych odległości dzielących nasze flagi wspólne zdjęcie okazało się niewykonalne. Po wykonaniu rundy honorowej dookoła Parlamentu (Milena uparcie wzywała niejakiego Luiggiego, który okazał się być jednym z włoskich deputowanych), zdecydowaliśmy się powoli kończyć naszą wyprawę, w związku z czym udaliśmy się do centrum, gdzie przez chwilę podziwialiśmy pięknie podświetlone budynki (w końcu zrobiło się ciemno), po czym złapaliśmy powrotną kolejkę.

I wtedy zaczął padać deszcz. Utrudniło to nieco znalezienie drogi wyjazdowej ze Strasburga, ale przy dopingu trzech damskich gardeł oraz AC/DC nasz kierowca jakoś sobie poradził. Po powrocie na zakończenie dobrego dnia oglądnęliśmy zdjęcia, popijając wrażenia butelką wina.
Lubię wycieczki.

3/18/2010

Wiosna

Znowu obudziło mnie słońce, w sumie nic dziwnego, skoro jak zwykle zapomniałam o zaciągnięciu rolet. Niespecjalnie się tym przejęłam, ponieważ wszystkie niedogodności wynagrodziła poranna kawą, którą wypiłam siedząc na parapecie.

Zajęcia i tak krótkie, dziś skończyły się pół godziny wcześniej, więc postanowiłam odebrać pocztę. Tak się zaczytałam, że niemalże znalazłam się pod samochodem, a następnie minęłam swój akademik. W związku z tym postanowiłam przejść się trochę po dzielnicy, w której mieszkam. Dzielnica jest urocza, wzdłuż ulicy ciągną się lekko zaniedbane przedwojenne wille, nierzadko oplecione bluszczem. Klimatycznie.

Spacer zakończyłam na odkryciu małej kawiarenki, gdzie wzięłam rogalika z malinami (croissant framboise) oraz kawę. Poczułam się bardzo francusko, zwłaszcza, że rogalik po prostu zwalał z nóg.

Nie oparłam się też bagietce, którą z coraz większą dumą noszę w torebce.

I jeszcze się pochwalę - żonkile i krokusy kwitną jak szalone, za oknem czternaście na plusie.

Wiosna.

3/10/2010

Odrobina Polski

Jak wspominałam jakiś czas temu ambitni studenci LPP Erasmus postanowili propagować swoją kuchnię i kulturę na tradycyjnych "obiadach czwartkowych", które odbywają się tutaj w poniedziałki w godzinach raczej kolacyjnych. Oczywiście kuchni i kultury innych nacji można zasmakować codziennie, jednak wspomniane poniedziałki mają w sobie coś więcej. Na pewno ludzi:)

Przeminął więc z wiatrem wieczór włoski, o którym pisałam i wieczór niemiecki, o którym nie wspominałam, a który był równie miły i składał się z klopsów kiełbasy i sałatki z ziemniaków (wyrazy uznania dla Michała, któremu bezbłędnie udało się odgadnąć jadłospis) i nadszedł w końcu ten dzień, w którym dwie Anny miały sprostać wyzwaniu "kuchnia polska".

Przygotowania zaczęły się dawno temu od wyboru potrawy. Wybór był o tyle trudny, że wiele składników niezbędnych do wytworzenia prawdziwie polskiego jadła zostało uznanych w tym kraju za zepsute (kapusta kiszona), można je dostać tylko w sklepach z polską żywnością (ceny zbijają z nóg) lub po prostu dostać ich nie można. Jeśli już udało się dobrać bardziej osiągalną potrawę, to wymagała ona piekarnika (nie istnieje w akademiku) lub dużych nakładów czasowych (niemożliwe do spełnienia). W każdym razie po trudach i znojach wybór padł na żurek, placki ziemniaczane i kisiel (ten ostatni zupełnie przypadkowo).

Operacja "Gotowanie" zaczęła się od przechwycenia paczki z kraju przodków. Paczka przyjechała rano autobusem i zawierała zakwas. Przyznaję, że poza zakwasem w garnku znalazł się również żurek z torebki, ale liczą się dobre chęci.

Placki musiały powstać w niedzielę. Dziesięć godzin poniedziałkowych zajęć utrudniłoby niewątpliwie proces ich powstawania, a już z pewnością znacznie by go opóźniło. Uzbrojona w kilka kilogramów obranych ziemniaków, cebulę, jajka, odrobinę mąki i przyprawy zabrałam się do dzieła. Dzieło zostało okupione krwią i łzami. Dosłownie. Nie byłabym sobą, gdybym nie uszkodziła swoich palców tarką, ale czasem ważne sprawy wymagają poświęceń. Do łez zmusiła mnie cebula. Z gotową masą udałam się do kuchni, gdzie w towarzystwie wiernych kibiców (podziękowania dla Lucie i Hakima) dzieło się dokonało.

Żurek powstał w poniedziałek po zajęciach. Na pierwszy ogień (a właściwie na kuchenkę elektryczną) poszły ziemniaki i jajka. Następnie konieczne okazało się poszukiwanie rondli, bo niestety ani jedna ani druga Ania rodzinnego garnka nie posiadają. Żurek powstał więc w pięciu mniejszych. Na raty, bo kuchnia akademikowa dysponuje czterema palnikami.
Na koniec na szybko powstał sos czosnkowy do placków. I wszystko to wjechało na połączone stoły z dużą ilością ludzi wokół nich. Wjechało też kilka puszek Tyskiego przywiezionego lotniska w Pyrzowicach. Z głośników poleciała muzyka w odpowiednim języku.

Około dwudziestej trzydzieści zaczęła się konsumpcja. Zaczęło się też tłumaczenie co się z czego składa i jak zostało zrobione. I wygląda na to, że odniosłyśmy sukces. Spory.
Przy okazji deseru atmosfera rozluźniła się jeszcze bardziej. Kisiel jednoczy bardziej niż alkohol. Nie obyło się bez skrzętnego wypytanie o skład i solennych zapewnień, że deser nie zawiera: mleka, orzechów arachidowych i żelatyny wieprzowej.

Po jedzeniu i umyciu tego, co trzeba zaczęła się zabawa. Typowe tańce hulańce i swawole. Upomnienie od strażnika za zakłócanie ciszy nocnej gratis.

Komisyjnie zostało stwierdzone, że piwo Tyskie jest prawdziwym piwem, a to francuskie nawet koło piwa nie stało.
Prawie jak w domu:)

3/01/2010

Kilometry

Metz - Luxemburg - Frankfurt - Katowice - Tychy - Kraków - Tychy - Warszawa - Tychy - Katowice - Frankfurt - Luxemburg - Metz.

Dużo kilometrów, dużo wydarzeń, różne środki transportu, różni napotkani po drodze ludzie, miłe powitanie, miłe pożegnanie i kolejne miłe powitanie.

Jestem zmęczona i szczęśliwa jednocześnie.
Dziękuję za spotkania, obecność i miłe słowa.
Przepraszam, że nie wszystkich udało mi się zobaczyć.
Poprawię się następnym razem.

2/13/2010

Joyeux anniversaire

Czas szybko płynie, jestem tu już miesiąc i właśnie tu przyszło mi obchodzić urodziny. Z daleka od wszystkiego tego, co jest mi bliskie, z nowymi znajomymi i w obcym kraju.

Zaczęło się tuż po północy, kiedy przy tradycyjnym winie czwartkowym (piątek każdy z nas ma wolny) usłyszałam sto lat odśpiewane w sześciu językach - polskim, czeskim, francuskim, angielskim, włoskim i arabskim. Przez cały piątek przyjmowałam życzenia Joyeux anniversaire (takie swojskie wszystkiego najlepszego) wraz z kartkami i drobnymi upominkami (również z Polski).

Do końca dnia usłyszałam jeszcze sto lat odśpiewane po niemiecku, hiszpańsku i koreańsku. Jednak, co muszę przyznać najmilsze życzenia przychodziły smsowo i w ojczystym języku. Moi znajomi zapewnili mi też wieczór taneczny w Barze Latino, w którego daliśmy się wygonić dopiero o świcie.

Będę miała co wspominać. Ale nie ukrywam, wczoraj tęskniło mi się bardziej niż zwykle.

2/11/2010

Teścik

Ten dzień też musiał kiedyś nadejść, w końcu nie jestem tu na wakacjach, a chociaż Erasmusi mogą liczyć na trochę łagodniejsze traktowanie, to są oceniani na niemal takich samych warunkach, jak reszta narodu. Nie ma zmiłuj.

Wspomniany dzień nadszedł we wtorek.

Po dziewięciu godzinach ćwiczeń (no niestety plan zajęć jest raczej paskudny) stawiłam się pod salą, żeby pokazać, jaka jestem mądra i ile się nauczyłam w trakcie mojego pobytu.

Procedura pisania testu, przypomniała mi maturę. Dostaliśmy bardzo podobne arkusze odpowiedzi, wpisaliśmy nazwisko i numer studenta i mogliśmy zacząć produkcję kreatywnych myśli. Produkcja owa miała formę wypracowania i trwała jakieś czterdzieści minut.

Napisałam, co wiedziałam. I teraz pozostaje mi mieć nadzieję, że szanowna pani doktor posiada mocno rozbudowane poczucie humoru i dużo samozaparcia, żeby zrozumieć, co autor (czyli ja) miał na myśli, pisząc mocno niepoprawny językowo esej. Ale przynajmniej nie oddałam pustej kartki:)

Muzeum

Jako, że jestem w kulturalnym kraju, postanowiłam się dokulturalnić. Jest to o tyle łatwe, że w każdą pierwszą niedzielę miesiąca wejście do muzeum jest darmowe. Jak więc nie skorzystać z takiej okazji? W każdym razie w niedzielne popołudnie wybrałyśmy się wraz z kilkoma dziewczynami do muzeum na wystawę poświęconą historii miasta oraz historii smoka - symbolu Metz.

Jak już wspomniałam, miasto w którym przyszło mi mieszkać historię ma całkiem pokaźną. Wszystko zaczęło się wiele lat temu, gdy Metz było osadą gallo-romańską. Z tego też okresu pochodzą ruiny term odkrytych podczas rozbudowy muzeum w latach trzydziestych ubiegłego wieku, od których zaczęłyśmy zwiedzanie. Nie zamierzam szczegółowo opisywać kolejnych kroków naszej podróży przez historię, jednak byłam pod wrażeniem, że z pozoru ( i z zewnątrz) niewielkie muzeum, mieści w sobie tak bogate zbiory.

Prawie trzygodzinna wycieczka przez wszystkie, począwszy od starożytności epoki została oznaczona jako zdecydowanie udana. Na deser został nam Graoully, czyli Smok Wawelski Metz i dość obszerna wystawa dotycząca jego obecności w mieście.
Koniec naszej wyprawy został zakończony w małej naleśnikarni, gdzie w końcu miałyśmy okazję zjeść nasze pierwsze prawdziwe francuskie crêpes.

2/04/2010

Salsa!

Wczoraj zgodnie z postanowieniem uprawiania sportu poszłam na zajęcia z salsy prowadzone przez niejakiego Alvaro de Souse. I jestem zachwycona. Alvaro wygląda jak stary rockman w poszarpanych jeansach, wysokich butach, chuście na długich, związanych w kucyk włosach i koszulce z wielce wymownym napisem „Drink in peace”. Poza tym energii i ruchów pozazdrościłby mu każdy. Wulkan to mało powiedziane. I było super i znowu międzynarodowo. I po raz kolejny przekonałam się, że w tańcu nie istnieje coś takiego jak bariera językowa, chociaż oczywiście dostało mi się za próbę prowadzenia partnera. Ot przyzwyczajenie, trudno się go pozbyć. Po półtoragodzinnych zajęciach, mimo zmęczenia miałam więcej energii, niż przez ostatnie dwa tygodnie razem wzięte. Nie mogę się doczekać następnej środy.

A dziś po francuskim modern jazz. Tego jeszcze nie było

Kuchnia włoska

Plan jest prosty. W związku z tym, że reprezentujemy różne nacje kultury i kuchnie, ustanowiliśmy poniedziałki dniami kuchni międzynarodowej. Każda narodowość będzie miała swój dyżur w kuchni, na którym ma ugotować tradycyjną potrawę swojego kraju. Jak postanowili tak zrobili. Pierwszy dyżur przypadł Milenie – Włoszce pochodzącej z okolic Neapolu.
Zrobiła (oczywiście z naszą pomocą, bo raczej trudno samemu ugotować posiłek na 12 osób) spaghetti carbonara. Na wstępnie przeprosiła nas za zastąpienie pancetty zwykłym boczkiem, niestety w markecie nie mieli tego jakże ważnego składnika. Gdy ja zgodnie z instrukcją szefa kuchni podsmażałam boczek, reszta przygotowywała makaron, sos i stół. Sos składał się z parmezanu i jajek i został wlany do rumianego boczku, gdy uzyskał on odpowiedni (według Mileny) kolor i smak. Następnie sos wraz z resztą parmezanu został wymieszany w ugotowanym (al dente inaczej być nie może) i odcedzonym makaronem. I mogliśmy zacząć jeść. Karolina (Czechy) pobiegła jeszcze po świeczki, na stole znalazło się wino (pite z plastikowych kubków z Ikei) i po chwili można było usłyszeć tylko stukanie sztućców o talerze. Mniam.
Jakieś propozycje związane z kuchnią polską?

U doktora

W związku z postanowieniem uczęszczania na sporty, których szeroką gamę oferuje moja obecna uczelnia, musiałam zdobyć potwierdzenie lekarskie, że jestem zdrowa, piękna i pełna sił witalnych:)
Po zdobyciu adresu i sprawdzeniu drogi na planie miasta podreptałam na wizytę. Doktor spóźnił się jakieś dziesięć minut, za co przepraszał niemalże ze łzami w oczach. Jako że padał śnieg, nie został zlinczowany. Po raz drugi drgnęła mi powieka, gdy lekarz wyszedł po mnie kłaniając się w pas i podając rękę. Co kraj, to obyczaj.
- Dzień dobry, chciałam otrzymać zaświadczenie, że mogę uprawiać sporty.
- Dzień dobry, ależ oczywiście proszę usiąść. Studiuje pani tutaj?
- Tak, jestem studentką erasmusa.
- A co takiego pani studiuje?
- Psychologię.
- Sam chciałem studiować psychologię, ale pomysł nie spodobał się moim rodzicom. Ile ma pani lat?
- 23
- Ogólnie jak się pani czuje?
- Dobrze.
- Pali pani?
- Nie.
- Pije?
- Sporadycznie.
- Żadnych problemów zdrowotnych do tej pory?
- Żadnych.
- Dobrze, proszę się położyć sprawdzimy ciśnienie....oo 120/82 idealnie (uff jak dobrze, że wypiłam tą kawę). Proszę oddychać...trochę głębiej...proszę odkaszlnąć...jeszcze raz...mhm teraz serce, ładnie bije, regularnie...(wziął młoteczek)...sprawdzę odruchy kolanowe...w porządku...odczuwa pani ból w kręgosłupie?
- Nie.
- Lędźwiach?
- Nie.
- Kolanach?
- Nie... (dobra kiedyś się spalę za te kłamstwa)
- W takim razie w porządku, proszę do biurka. Jak się pani nazywa?...Skąd pochodzi?...A w Polsce jest tak samo brzydka pogoda jak u nas?...Gorsza...tak rozumiem...Proszę tu jest pani zaświadczenie...Jakby miała pani jakieś problemy to zapraszam, do widzenia, miłego dnia.

No to mogę tańczyć dalej.

To, co powie prefektura jest święte.

W poniedziałek spadł śnieg. Jest to nawet normalne zimą, nawet we Francji, zwłaszcza na północy. Rano wyjrzałam przez okno, wzruszyłam ramionami, wyciągnęłam trapery i kurtkę i podreptałam na przystanek. Kierowcy jeździli, jakby nigdy w życiu nie widzieli śniegu. Pierwszy autobus nie przyjechał. Drugi autobus też nie przyjechał. Gdy nie przyjechał trzeci autobus postanowiłam dotrzeć na uczelnię piechotą. Dotarłszy z lekko rozwianym włosem i małym spóźnieniem na wydział dowiedziałam się, że zajęcia z powodu śniegu zaczną się z drobnym poślizgiem. Bywa.

Powody porannego zamieszania poznałam dopiero na kursie francuskiego, na którym okazało się, że prefekt (nazwijmy go ministrem szczebla regionalnego) wydał rozporządzenie, że z powodu śniegu i aby uniknąć niebezpieczeństwa na drodze, do czasu ustabilizowania się pogody autobusy mają pozostać w zajezdni. Kierowcy się zastosowali, bo słowo prefekta jest święte, komunikacja miejska stała do wtorku. Nikt z prefektury nie pomyślał o podesłaniu darmowej taksówki dla studentów. Trudno, bywa i tak. Ten kraj uczy mnie cierpliwości w doprawdy ciekawy sposób.

Przeprowadzka

Ostatecznie przeprowadzona instaluję się we własnym niewielkim pokoju z widokiem na coś znacznie ciekawszego niż plastikowe budynki Technopolu. Aktualnie mieszkam na trzecim piętrze w budynku, w którym znajdowały się koszary wojskowe, więc niemalże czuć powiew historii. Brak własnej łazienki i kuchni nie jest wcale tak irytujący, jak by się mogło wydawać, a trudności z dostępem do internetu pozwalają na integrację. Całkiem zabawnie to wygląda, kiedy wszyscy biegają po akademiku z laptopami w poszukiwaniu niezabezpieczonej sieci. Jeszcze zabawniej wygląda gimnastyka w stylu „jak zmieścić cztery osoby w obrębie sygnału sieci, gdy z internetem można się połączyć wyłącznie na parapecie, który wcale nie jest długi”.

Pomimo tych drobnych problemów dużo bardziej podoba mi się tutaj. Czuć atmosferę akademika, słychać, że ktoś tu mieszka, a przede wszystkim można po prostu poznać kogoś przechodząc między piętrami lub gotując zupełnie-nieprzypominający-mamusinych-obiadów posiłek. Jeśli chodzi o sąsiadów, to w najbliższym otoczeniu mam sympatyczną Koreankę, głośnego Kameruńczyka, nieśmiałego Hiszpana i cicho przemykającą dziewczynę bliżej nieokreślonej nacji. Mieszanka wielonarodowa, która pozwala na obalanie stereotypów i poznawanie innych kultur.

Oczywiście Francja nie byłaby sobą, gdyby do przeprowadzki nie była potrzebna tona papierów, wraz z piętnastoma podpisami mojej mamy, która poświadcza, że będę płaciła za akademik. Do tej pory nie wie, co tak właściwie podpisała. Do zwrotu części kosztów za akademik niezbędny jest mój akt urodzenia (koniecznie w języku francuskim) numer konta bankowego w Polsce i we Francji też (nie mam pojęcia po co, skoro i tak pieniądze przelewane są do akademika), kilka potwierdzeń, że jestem studentem / studentem z Polski / studentem erasmusa / studentem, który przyjechał (sama obecność nie wystarczy, trzeba mieć potwierdzenie) / innym rodzajem studenta, niesklasyfikowanym powyżej, oraz kilka kopii dowodu osobistego, zdjęcie i z pięć podań z podpisami i notką „przeczytałam i akceptuję”.
Jak tyle samo papierów jest przy wyprowadzaniu, to ucieknę bez pożegnania.

1/28/2010

Niespodzianka

Przyzwyczajone do tego, że wszystkiego trzeba dopilnować, poszłyśmy sobie dzisiaj w przerwie między zajęciami do Clusa (biuro zajmujące się przydzielaniem akademików) zapytać, o której w poniedziałek mamy się zjawić, by dopełnić formalności. Panie w biurze nie wiedziały nic, dlatego zadzwoniły do naszego przyszłego akademika. Jako że była to godzina 13, okazało się, że jest przerwa (w tym kraju miasta zamierają na godzinę w środku dnia z uwagi na przerwę obiadową...) i mamy przyjść o 14.

Podejście drugie.
"dzień dobry to znowu my...a nie kontaktowała się jeszcze pani, tak rozumiemy przerwa, poczekamy...tak w poniedziałek mamy się przeprowadzać i chcemy wiedzieć, o której mamy być...aha...jak to niemożliwe w poniedziałek?!...ah tak, nie będzie tam nikogo, kto mógłby nas zameldować, a kiedy wobec tego...jutro. Mhm, jutro?! Jak to jutro?! O której? A tak, rano. Dobrze, musimy się skontaktować z naszym akademikiem, kiedy możemy zdać klucze...tak dziękujemy, do zobaczenia, miłego dnia...

Aktualnie skaczę po walizce, bo nie wiem czemu nie chce się zamknąć, a poza zeszytem i teczką nie mam więcej niż dwa tygodnie temu.
I zastanawia mnie, czym jeszcze mnie te francuskie instytucje zaskoczą. Muszę nauczyć się wzruszać ramionami i mówić "nie, nie da się, to niemożliwe" tak jak robią to tutaj.

Trampki

Zauważyłam ostatnio, że wszyscy tutaj chodzą w trampkach. Różnego rodzaju, koloru i firm. Chodzą w nich codziennie niezależnie od pogody. I tu czas na moją refleksję. Francuzi pomimo deszczu, śniegu, kałuż czy innych równie nieprzyjemnych warunków atmosferycznych mają te swoje trampeczki suche i czyste. Zawsze. Nawet, mam wrażenie, po przejściu przez błoto. Jest to dla mnie absolutnie niezrozumiałe zwłaszcza, gdy patrzę na moje upstrzone plamkami adidasy, myte kilka godzin wcześniej i porównuję je ze śnieżnobiałymi (!!) butami ludzi na uczelni. Doprawdy irytujące i nie mam pomysłu, dlaczego tak jest.

1/27/2010

Trochę o mieście

Miasto, w którym przyszło mi zamieszkać przez pewien czas jest położone w północno – wschodniej części Francji, w regionie Lotaryngia, w departamencie Moselle. Podobno jest drugim, po Paryżu „ville lumiere” – około 13 tysięcy świateł oświetla tu zabytki po zapadnięciu zmroku. Miasto to powstało, jako osada rzymska, rozwinęło się w Średniowieczu, a w trakcie swoje długiej historii naprzemiennie przechodziło pod panowanie niemieckie i francuskie, by ostatecznie wrócić do Francji po pierwszej wojnie światowej.

Wymowa francuska nakazuje nazywać to miasto „Mess”. Powiązanie z nieporządkiem polega na dość dużym zróżnicowaniu architektury tego miasta. Po drodze, jaką pokonujemy dwa razy dziennie autobusem mogę zobaczyć nowoczesne budynki Technopolu, staro – nowy cmentarz z grobowcami wyglądającymi jak małe gotyckie katedry z jednej i małymi płytkami nagrobnymi z drugiej strony, dworzec główny przypominający raczej neoromańskie opactwo niż dworzec kolejowy, ogromne liceum ogólnokształcące z czerwonej cegły, aktualnie rozkopany, główny plac miasta - plac Republiki, małe, urocze, brukowane uliczki, teatr, stary arsenał, gotycką katedrę górującą nad miastem, protestancki kościół na wysepce, na rzece Mosell, oraz budynki Uniwersyteckie do złudzenia przypominające stary dobry WNS.

Czekam więc na trochę cieplejsze dni, żeby powłóczyć się po mieście i uporządkować sobie jakoś ten bałagan, który na wiosnę staje się podobno przepiękny. Na chwilę obecną temperatura wynosząca niewiele ponad zero skutecznie zniechęca do dłuższych spacerów.

Na koniec w ramach ciekawostek dla koneserów alkoholi: jako, że najbardziej znanym owocem w Lotaryngii są mirabelki, region ten słynie z wódki (a w zasadzie likieru) robionej właśnie z tych małych, żółtych owoców. Podobno jest fantastyczna, tubylcy twierdzą, że jest lepsza niż najlepsze wino.

1/24/2010

Chlebek

"Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba..." Norwid to jednak wiedział, co dobre. Mnie właśnie zaczyna brakować tego jakże prozaicznego produktu. No dobrze bagietki są fantastyczne, croissanty również, ale na tym koniec. Reszta tutejszych produktów chlebopodobnych przypomina skrzyżowanie waty z kauczukiem. I ani nie ma smaku, ani nie wygląda. Pieczywo jest pakowane w worki, termin przydatności do spożycia mija chyba za sto lat i prędzej zacznie salta robić, niż zrobi się czerstwe. A Francuzi toto kupują. Przerażające, ale może nie znają świeżego, pachnącego chleba z cudownie chrupiącą skórką. Bo tutaj skórka nie chrupie. Pieczywo jest produktem przygotowanym z myślą o tych, co stracili zęby, albo mają głęboką awersję do gryzienia. I jeszcze chleb tostowy. Zafascynował mnie do reszty. Ma idealnie kwadratowe kromki (można geometrię na jego podstawie wykładać) i ma równie idealnie biały kolor. Nieskazitelnie wręcz biały. Wobec powyższego mam nadzieję, że bagietki się nie skończą nigdy:)

1/22/2010

Multikulturowość

Lekcje francuskiego dla erasmusów stwarzają okazję do poznania innych ludzi mniej lub bardziej zagubionych w tym kraju. Pozwalają na poznanie zupełnie innych kultur, których poznanie nie byłoby możliwe lub byłoby bardzo utrudnione w Polsce. Zupełnie inaczej wygląda poznawanie Francuzów na zajęciach, które każdy z nas ma na swoim wydziale. To naprawdę niesamowite wrażenie siedzieć w jednej sali i mówić jednym językiem, gdy tak naprawdę pochodzi się z zupełnie różnych krajów.

Jest spora reprezentacja Niemców, a w zasadzie Niemek, ale to niewątpliwie ze względu na bliskość granicy. Natomiast poza osobami z Europy, co nie jest takie egzotyczne, mogę spotkać ludzi z Armenii, Czadu, Wietnamu, Chin czy Meksyku. A w związku z tym, że znajomość języka francuskiego u każdego jest inna, potrzeba dość dużego wysiłku, by się dogadać. Ale wszystkie chwyty są dozwolone, tak że pantomima machanie rękami i pismo obrazkowe w razie potrzeby są na porządku dziennym.

Trochę problemu sprawia nauka imion, które bardzo często się nieprzetłumaczalne albo stanowią zlepek spółgłosek, których nie da się płynnie wypowiedzieć. Na całe szczęście moje imię jest na tyle powszechne, że nikt nie ma problemu z wymówieniem, gorzej z nazwiskiem. Po zajęciach z francuskiego zwykle gdzieś idziemy, a jeśli nie, to jeszcze przez jakiś czas siedzimy pod wydziałem wymieniając się informacjami, gdzie najlepiej coś kupić, znaleźć potrzebną rzecz, czy po prostu o tym, co nam się tu podoba a co nie. Miło jest mieć tą świadomość, że nie tylko ja odkrywam to miasto od podstaw.

Wracając do multikulturowości. Jak sami Francuzi powiedzieli na ostatniej imprezie, Francuz czystej krwi nie istnieje. Każdy jest mieszańcem, chyba dlatego tak łatwo jest im akceptować to, że przy jednym stoliku w barze może siedzieć dziesięć osób i każda jest innej narodowości. Przynajmniej tu w Metz, a jak to jest w innych regionach – zobaczymy.

1/20/2010

Całowanie

Francuzi na powitanie całują się w oba policzki wykrzykując przy tym swoje radosne salut, względnie bonjour. Jedną z większych gaf, jakie można popełnić, to podać komuś rękę. Bo to przecież takie niefrancuskie (wyjątek stanowi powitanie dwóch mężczyzn, oni się nie całują).

Zwyczaj początkowo wydaje się całkiem miły, natomiast z czasem nie dość, że się przejada, to wydaje się być mocno nieszczery. Tu nie można pocałować jednego (o zgrozo!) policzka, jak to się zwykle robi u nas. Nie można też zagubić się w przyjacielskim, serdecznym miśku. Nie można także po prostu się uśmiechnąć i skinąć głową. Nawet widząc kogoś pierwszy raz na oczy, przy powitaniu trzeba wystawić dwa policzki do całowania. Nie ma zmiłuj, inaczej patrzą na ciebie jak na niewychowanego gbura.

Wobec powyższego zupełnie nowego znaczenia nabiera sformułowanie „francuski pocałunek” - koniecznie w oba policzki i nie może być inaczej.

Technopol

Aktualnie mieszkam na Technopolu. To taka dzielnica poza centrum Metz, gdzie mieszczą się akademiki, wydziały techniczne uniwersytetu, uczelnia Georgia Tech, liceum komunikacji i jakieś bliżej niezidentyfikowane firmy. Niezbyt mi się tu podoba. Trawniki wyglądają jakby były przystrzyżone od linijki, budynki są białe, szklano – plastikowe i kwadratowe. Do tego w pokoju, w którym aktualnie mieszkamy unosi się dość specyficzny zapach przynoszący na myśl szpital.

Pokój utrzymany jest w bardzo jasnej tonacji, więc skojarzenie ze szpitalem jest tym większe. No i te rolety. W każdym oknie w mieście zamontowane są bądź nieprzepuszczające światła słonecznego rolety zewnętrzne, bądź równie szczelne okiennice, co ciekawe na ogół zamknięte. Jest to absolutnie zrozumiałe wiosną czy latem, gdy oślepiające słońce nie pozwala spać, ale trochę zastanawia teraz, gdy słońca zasadniczo nie widziałam od przyjazdu.

Za niecałe już dwa tygodnie zostaniemy ulokowane w miejscu, które ma pozostać naszym domem do końca tego semestru. Jeszcze tam nie byłam, ale mam nadzieję, że nie jest tak kanciate i bezosobowe jak Technopol.

1/17/2010

Un – dois – trois tu bois!!!

Kolejny wieczór integracyjny też za mną. Stwierdzam, że o życiu Polaków na obczyźnie można nakręcić całkiem niezły program dla Discovery. Nowość goni nowość i trzeba dużych pokładów energii i samozaparcia, żeby to wszystko ogarnąć.

Po pierwsze relatywizm słowa vers (około). Kiedy nasza koleżanka powiedziała, że przyjadą po nas vers 21, o 21 byłyśmy gotowe. Gdy godzinę później zaczęłyśmy się zastanawiać, gdzie jest Amanda, ta zadzwoniła, że będzie za pół godziny. Powoli przestaje mnie dziwić ichniejsze podejście do czasu.

Po drugie nasi znajomi Francuzi pili likier z liczi z kieliszków do wódki na dwa razy mówiąc, że jest strasznie mocny. Po spróbowaniu mocno się skrzywiłam i to nie dlatego, że faktycznie było mocny, tylko dlatego, że smakował jak płynny cukier.

Po trzecie zapoznałyśmy się ze zwyczajami panującymi na imprezach w tutejszych akademikach. Trudno powiedzieć, czy są one powszechne i praktykowane na co dzień, czy była to tylko prezentacja dla zagubionych erasmusów, ale musiałyśmy przejść przez kilka rodzajów gier ruchowo – rytmiczno – sprawnościowych kończąc na kalamburach. Wszystko po francusku.

Rozmawialiśmy też o stereotypach związanych z naszymi krajami. A wszystko zaczęło się od pytania, co to znaczy „kurwa” bo jeden z Francuzów będąc w Londynie słyszał to niemalże od każdego napotkanego Polaka (reklama nienajlepsza ale cóż). Po wczorajszym wieczorze muszę też stwierdzić, że:

1.To nieprawda że Francuzi nie mówią po angielsku,
2.Bardzo też doceniają wysiłki mówienia po francusku,
3.są chętni do pomocy,
a przynajmniej spotkane przez nas towarzystwo.

Wywiązała się też drobna sprzeczka dotyczące tego, czy Chopin i Polański to Polacy, czy Francuzi. Porozumienia nie osiągnęliśmy, bo każdy twardo obstawał przy swoim.

Na koniec jeszcze pozytywny akcent. Mama jednej z dziewczyn jest Polką, więc Karolina kilka razy była w naszym kraju i mówiła, że ludzie u nas są naprawdę wspaniali i czuje się tam jak u siebie. Poczułam się dumna.

1/16/2010

Papiery

Mam wrażenie, że w tym kraju nikt się niczym nie przejmuje. Zwłaszcza słowami muszę i to już. Odkąd w czwartek rano wysiadłam z autobusu dostałam do wypełnienia/ podpisania/ przeczytania/ czy coś tony papierów. Od wejścia trzeba było załatwić ubezpieczenie, bo bez ubezpieczenia nie można dostać akademika. Następnie już w akademiku trzeba było zrobić inwentaryzację całego dobytku (łącznie z dokładnym oglądnięciem czy z cokolików nie odpada farba).

W akademiku się okazało, że pomimo tego, że dostałam kartę nie wpisano na niej numeru ubezpieczenia, więc w piątek znowu trzeba było biec do ubezpieczalni. Jak się okazało pani zapomniała wpisać numeru, co jej koleżanka skwitowała wzruszeniem ramion.

Odwiedziny w sekretariacie psychologii zaowocowały ośmioma stronami planów, które w jakiś sposób trzeba było zgrać, co nie jest zbyt proste. W administracji się okazało, że nasza koordynatorka nie potwierdziła naszego przybycia, więc trzeba było nam biec to biura kontaktów zagranicznych. Jak się okazało mieli przerwę. Po przerwie pani Phanny Sin (nasza koordynatorka) powiedziała, że nie może potwierdzić naszego przybycia, bo musi to zrobić pani ... (tu padło jakieś mocno niezrozumiałe nazwisko), ale będzie dopiero w poniedziałek. Bez wspomnianego potwierdzenia administracja nie wyrobi mi legitymacji studenckiej, a bez legitymacji nie mogę jeść na uczelni, kupić biletu miesięcznego jak też korzystać z biblioteki a uczelnianego Wi-Fi.

A dzisiaj założyłam konto w banku. Powinnam była umówić się na rendez-vous, ale udało się wejść mimo, że tego nie zrobiłam. Pani nie wystarczyła kartka z ubezpieczenia z informacją, gdzie mieszkam, więc w przyszłym tygodniu trzeba donieść potwierdzenie od dyrektora akademika (jakby wiedział kim jestem...), że tu mieszkam. Potrzebna jest oczywiście też legitymacja studencka (może uda się zdobyć w poniedziałek) i francuski numer telefonu. Na całe szczęście można to donieść w przyszłym tygodniu. Z banku wyszłam w toną kolejnych papierów.

Pozostaje jeszcze zdobyć francuski numer. Co też nie jest takie łatwe. U nas wchodzi się do kiosku kupuje zestaw startowy i tyle(2 minuty roboty). We Francji należy mieć ze sobą dowód, legitymację studencką i potwierdzenie zameldowania, następnie uiścić opłatę w wysokości 15 euro i można się cieszyć z 5 euro na rozmowy i SMSy. Cudownie.

Oczywiście jedyną osobą, która ma tego dosyć jestem ja. Wszystkie bardzo miłe obsługujące mnie panie wzruszają ramionami, ładnie się uśmiechają i mają mnie w nosie.

1/15/2010

dzień pierwszy

Początki bywają trudne. Zwłaszcza, jak trzeba się wysilać po szesnastu godzinach podróży i starać się zrozumieć ludzi, którzy mówią do człowieka w nie do końca zrozumiałym języku. Przynajmniej, co trzeba docenić, starają się mówić WOLNO I WYRAŹNIE. Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby nie dobry duszek w postaci niejakiej Amandy, to chyba nadal stałybyśmy na dworcu. A na chwilę obecną wraz z walizkami (sztuk pięć) znalazłyśmy zakwaterowanie. Żeby nie było zbyt miło i przyjemnie tymczasowe, które musimy (wraz z tymi nieszczęsnymi walizkami) opuścić za jakieś dwa tygodnie, by przenieść się do właściwego lokum, czyli byłych koszar wojskowych przerobionych na akademik. Mam tylko nadzieję, że również wtedy Amanda będzie miała dostęp do terenówki, którą po nas przyjechała.

1/12/2010

Początek.

Na początku był chaos. Dosłownie. Mogą to potwierdzić wszystkie obecne przy pakowaniu osoby. Chociaż zasadniczy początek był w maju, kiedy okazało się, że mogę jechać. Następne "początki" były tylko kolejnymi etapami na drodze do Metz, bo tam zamierzam się znaleźć w czwartek o poranku.

Ostatni etap przypominał jazdę przez Pireneje podczas wyścigu Tour de France. Droga przez mękę zwaną metodologią (Tu pragnę pozdrowić doktora-profesora, który przez ostatni miesiąc skutecznie zniechęcał mnie do wszystkiego z życiem włącznie. Więcej o nim nie wspomnę - nie zasłużył). Ale nawet przez Pireneje da się przejechać, więc wyścig udało mi się zakończyć.

W każdym razie na początku (12.01.2010 godzina 18.00) był chaos. Z chaosu wyłoniły się dwie walizki pełne tego, co z prawdopodobieństwem większym niż przeciętne, przyda się w trakcie półrocznej emigracji. Albo i się nie przyda, jak sugerował chór grecki (zwany inaczej lożą szyderców) w osobach Emili i Doroty. O tym jednak przyjdzie mi myśleć, kiedy wspomniane walizki będę przenosić z miejsca na miejsce.

A teraz mam chaos myślowy. Nie lubię pożegnań.