6/05/2010

Paryż cz.3 ostatnia

Śniadanie na Polach Marsowych stało się tradycją. Nie wiem, co pola mają w sobie, ale zwykła bagietka z bardzo śmierdzącym serem, popita sokiem wprost z butelki, smakują cudnie.

Zaraz po tym, jak udało się nam znaleźć metro (co również tym razem nie było najłatwiejsze), znaleźliśmy się w dzielnicy Montparnasse. Z założenia dzielnica rozrywki, niegdyś była miejscem spotkań całej Bohemy i intelektualistów paryskich. W przewodniku wyczytałam, że nawet Paul Verlaine (patron mojego uniwerku) wiódł ciekawe życie w kawiarniach i barach Montparnasse’u (z resztą nie tylko tam, ten człowiek wiódł naprawdę ciekawe życie...). Nad dzielnicą góruje wieża, a w zasadzie ogromny biurowiec, z którego można podziwiać panoramę miasta. Jakie widoki rozciągają się z góry nie wiem, podobno piękne, ale po ostatnim ataku paniki, stałam się osobą twardo stąpającą po ziemi.

Z Montparnasse’u udaliśmy się na chwilę sjesty do Ogrodów Luksemburskich, gdzie między drzewami przystrzyżonymi na modłę francuską (sześcian), piaszczystymi ścieżkami (na spacery po Paryżu nie polecam czarnych butów) i innymi ludźmi usadowionymi podobnie jak my na krzesełkach i leżakach dookoła sadzawek, oddaliśmy się błogiej lekturze. Z obserwacji narodził się wniosek, że Francuzi nie pracują, ponieważ wszystkie krzesełka i każdy fragment trawy były zajęte.

Następnie spacerując przez Dzielnicę Łacińską dotarliśmy do budynków Sorbony, oraz Panteonu, gdzie można podziwiać freski naścienne, rzeźby ku chwale Francji i Rewolucji, reprodukcję wahadła Focaulta oraz katakumby, w których można odnaleźć groby Victora Hugo, Voltaire’a, Zoli oraz Marii Skłodowskiej – Curie. Trochę monumentalnie i przytłaczająco.

Dlatego dość szybko zmieniliśmy klimaty na rzecz Ogrodu Botanicznego i wielkiego Muzeum Natury, gdzie Michał oddał się robieniu zdjęć makro, a ja czerpałam energię kosmiczną z roślinek:) Z nowymi zapasami energii udaliśmy się na poszukiwanie kolejnej stacji metra, przy okazji oglądając dość duży fragment St. Germain oraz liczne sklepy i sklepiki z serami (śmierdziało), winami (aż się chciało degustować), wędlinami (wołowina na piedestale) oraz warzywami i owocami (kolory produktów mówiły jasno, że naturę wsparł przemysł chemiczny). W każdym razie po szczęśliwym odnalezieniu właściwej stacji metra przenieśliśmy się na wzgórza Montmartre’u.

Po pierwsze chcę złożyć zażalenie, że na Placu Pigalle nie było kasztanów, za to przechadzając się Boulevards de Clichy mieliśmy okazję się przekonać dlaczego Paryż jest stolicą miłości. Pod najbardziej znanym młynem świata był czas na obowiązkowe zdjęcie. Żałowałam tylko, że nie mam sukienki, bo przy mocnym nawiewie z dołu można było się pokusić o stylizację a la Marylin Monroe. Następnym punktem wycieczki był szczyt Montmartre’u z katedrą Sacre Coeur, która zasadniczo jest mniejszą atrakcją niż to co dzieje się dookoła niej. A dzieje się niemało – występy artystyczne, kabarety i czarnoskóry chłopak wspinający się na latarnię z długopisem w zębach, na końcu którego kręciła się piłka... do tego nikt, z policją na czele nie przejmuje się tym, że pod katedrą odbywają się pikniki i degustacje wina.

Osobiście Montmartre zrobił na mnie największe wrażenie, z tymi małymi restauracyjkami, pracowniami artystycznymi, placykami i artystyczną atmosferą. Tam mogłam poczuć stary artystyczny Paryż bez zgiełku wielkiego miasta. Do tego prawdziwy kolonialny sklep z miliardem przypraw odkryty niejako przypadkiem. Zdecydowanie na plus!
Dzień zakończył się meczem piłki nożnej oglądanym w barze oraz tradycyjnie butelką wina pod wieżą. Panów żołnierzy nie widzieliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz