6/21/2010

Kino

W ramach posesyjnego odmóżdżania wybrałyśmy się do kina. Wybór padł na dość osławiony i bardzo komercyjny „Seks w wielkim mieście” (pewnie się tym narażę jakimś zatwardziałym kinomanom).

Zamierzenia były następujące:
1. Iść na babski film w babskim gronie;
2. Iść na film niewymagający, lekki i przyjemny;
3. Po filmie iść na ciacho.

Jak pomyślały tak zrobiły. Nie przewidziałyśmy jedynie pewnego drobiazgu.
Okazało się, że Carrie Bradshaw, Samantha Jones, Charlotte York oraz Miranda Hobbes mówią po francusku. W tym też języku porozumiewała się również reszta postaci. Lekkość i przyjemność języka angielskiego diabli wzięli...

Francuzi mają świra na punkcie dubbingu, bardzo trudno jest znaleźć film z oryginalnym dźwiękiem i napisami. Dubbing czasami mocno utrudnia mi oglądanie filmu, bo o ile Jean Reno mówiący po francusku jest do przejścia, tak na przykład Marlon Brando już nie...

Mają też Francuzi świra na punkcie tłumaczenia tytułów filmów, a mają przy tym na tyle fantazji, że nasz osławiony i rodzimy „Wirujący seks” wygląda dość blado i mizernie. Weźmy takiego poczciwego złodzieja, zabierającego bogatym i oddającego biednym, znanego powszechnie jako Robin Hood, a w kraju wina i sera znanego pod pseudonimem Robin z lasu (względnie Robin z drewna, bo słowo może być tłumaczone na dwa sposoby). Najbardziej jednak podobało mi się tłumaczenie „Pamięć w skórze”. Zapytana zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nigdy w życiu nie miałam z tym filmem nic wspólnego.
Jak się później okazało miałam.To nic innego jak „Tożsamość Bourne’a”...

6/08/2010

Sesja

Czyli dlaczego Francuzi oddają puste kartki, a Polacy wymyślają odpowiedzi.

Skoro już dostałam rezultaty wszystkich egzaminów i jak się okazało zaliczyłam semestr i właśnie cieszę się wakacjami, mogę napisać słów kilka o tym, jak było.
Otóż 30 minutowe testy, które zdarzało mi się zaliczać do tej pory to zasadniczo nic takiego. W ciągu trzech dni zdawania (w sumie sześć dni zwykłych) miałam 7 egzaminów, wszystkie pisemne, opisowe i refleksyjne. I po francusku.

Czułam się mniej więcej tak jak po maturze, kiedy wyszłam z sali po kilku godzinach pisania i myślałam, że odpadnie mi ręka. Co więcej komentarze profesora z psychologii klinicznej rzucane beznamiętnym głosem i pokerową twarzą („jeśli będziecie mieć poprawkę z mojego przedmiotu to nie nadajecie się na psychologów”), nie nastrajały zbyt pozytywnie.

Najbardziej natomiast dziwiły mnie puste kartki, oddawane przez kolegów Francuzów. Rozumiem łatwo nie było, z moją znajomością języka już całkiem, ale żeby nic nie napisać?
Później na konsultacjach naszych prac okazało się, że to całkiem powszechny zwyczaj i otrzymanie jednego punktu na dwadzieścia możliwych nie jest niczym hańbiącym. Z drugiej strony przysłuchując się ich rozmowom przed i po egzaminach zastanawiałam się czy oni w ogóle przygotowali się do tych egzaminów.
Specjalistką nie jestem i za taką się nie uważam, ale niektóre herezje głoszone przez studentów były powalające.

A w pytaniach refleksyjnych przydaje się polska fantazja. Nawet jak się nie zna precyzyjnej odpowiedzi, można skorzystać z wiedzy ogólnej, dodać kilka mądrze brzmiących zdań, zdać się na logikę i trochę polać wodę.
Francuzi chyba tego nie potrafią.

6/06/2010

Francuzi jedzą Kitkaty

Czyli mają głównie przerwę, a na pewno nie należą do narodów, które lubią się przemęczać...

Ostatnio się zastanawiałam czy pracują, a jeśli tak, to kiedy. Myśl owa pojawiła się, kiedy byłam na basenie. Był poniedziałek, samo południe. Czas, w którym wolne mają zasadniczo tylko studenci, a ja musiałam pływać slalomem, bynajmniej nie pomiędzy innymi studentami. Po dwóch tygodniach regularnego uczęszczania na basen zauważyłam, że jest pełny cały czas, po przeprowadzeniu wywiadu środowiskowego, dowiedziałam się, że inne pływalnie również.

Tereny zielone, jeśli tylko pogoda jest sprzyjająca są pełne. Niemal każdy centymetr kwadratowy trawy jest okupowany przez jedzących, pijących, czytających, słuchających muzyki lub po prostu nic nie robiących ludzi. O każdej porze dnia. Wieczorami siedzą w knajpkach, restauracjach, kawiarniach i innych podobnych miejscach.

Jeśli chodzi o restauracje, to godziny ich otwarcia są delikatnie rzecz ujmując dziwne. Między czternastą, a mniej więcej osiemnastą jest przerwa i zjeść można tylko hamburgera, względnie kebaba. Oczywiście w niedziele, święta i dni wolne od pracy z nieustalonych przyczyn restauracje (w większości) są zamknięte. Podobnie rzecz się ma ze sklepami, marketami i obiektami sportowymi. Czasami otwarte jest kino.

Z przerwy (między 12.30 a 13.30 mniej więcej) zwykle wracają z kwadransem opóźnienia i zupełnie nie rozumieją (w banku na przykład) dlaczego, skoro mam umówione spotkanie na 13.30 jestem punktualnie...
I do tego strajki. W ciągu tych kilku miesięcy przewinęło się ich trochę, a mianowicie strajkowali – pracownicy sektora publicznego, służb porządkowych, komunikacji miejskiej, kolei (przewoźnicy, kontrolerzy biletów i służby porządkowe każdy w innym czasie), poczta, sektor lotniczy (raz bo byli za bardzo obciążeni, potem chcieli szybszego uruchomienia lotów po wybuchu wulkanu i jeszcze kilka razy w różnym odstępie czasowym) i pewnie ktoś jeszcze, ale w natłoku innych strajków nie zauważyłam...

Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że dla nich jest to najbardziej oczywista rzecz świata. Strajk – w porządku, dzień wolny od pracy, a ja nie mam co jeść – trudno, przerwa – ok przyjdę później. Absolutnie nie są zdziwieni, ani zdenerwowani. Bo przecież co z tego, że kolejka na poczcie sięga pod drzwi, ja muszę porozmawiać ze swoim synem i dowiedzieć się jak mu poszło dziś w szkole.

Pytanie, które podejście do życia jest lepsze, pozostawiam otwarte.

6/05/2010

Paryż cz.3 ostatnia

Śniadanie na Polach Marsowych stało się tradycją. Nie wiem, co pola mają w sobie, ale zwykła bagietka z bardzo śmierdzącym serem, popita sokiem wprost z butelki, smakują cudnie.

Zaraz po tym, jak udało się nam znaleźć metro (co również tym razem nie było najłatwiejsze), znaleźliśmy się w dzielnicy Montparnasse. Z założenia dzielnica rozrywki, niegdyś była miejscem spotkań całej Bohemy i intelektualistów paryskich. W przewodniku wyczytałam, że nawet Paul Verlaine (patron mojego uniwerku) wiódł ciekawe życie w kawiarniach i barach Montparnasse’u (z resztą nie tylko tam, ten człowiek wiódł naprawdę ciekawe życie...). Nad dzielnicą góruje wieża, a w zasadzie ogromny biurowiec, z którego można podziwiać panoramę miasta. Jakie widoki rozciągają się z góry nie wiem, podobno piękne, ale po ostatnim ataku paniki, stałam się osobą twardo stąpającą po ziemi.

Z Montparnasse’u udaliśmy się na chwilę sjesty do Ogrodów Luksemburskich, gdzie między drzewami przystrzyżonymi na modłę francuską (sześcian), piaszczystymi ścieżkami (na spacery po Paryżu nie polecam czarnych butów) i innymi ludźmi usadowionymi podobnie jak my na krzesełkach i leżakach dookoła sadzawek, oddaliśmy się błogiej lekturze. Z obserwacji narodził się wniosek, że Francuzi nie pracują, ponieważ wszystkie krzesełka i każdy fragment trawy były zajęte.

Następnie spacerując przez Dzielnicę Łacińską dotarliśmy do budynków Sorbony, oraz Panteonu, gdzie można podziwiać freski naścienne, rzeźby ku chwale Francji i Rewolucji, reprodukcję wahadła Focaulta oraz katakumby, w których można odnaleźć groby Victora Hugo, Voltaire’a, Zoli oraz Marii Skłodowskiej – Curie. Trochę monumentalnie i przytłaczająco.

Dlatego dość szybko zmieniliśmy klimaty na rzecz Ogrodu Botanicznego i wielkiego Muzeum Natury, gdzie Michał oddał się robieniu zdjęć makro, a ja czerpałam energię kosmiczną z roślinek:) Z nowymi zapasami energii udaliśmy się na poszukiwanie kolejnej stacji metra, przy okazji oglądając dość duży fragment St. Germain oraz liczne sklepy i sklepiki z serami (śmierdziało), winami (aż się chciało degustować), wędlinami (wołowina na piedestale) oraz warzywami i owocami (kolory produktów mówiły jasno, że naturę wsparł przemysł chemiczny). W każdym razie po szczęśliwym odnalezieniu właściwej stacji metra przenieśliśmy się na wzgórza Montmartre’u.

Po pierwsze chcę złożyć zażalenie, że na Placu Pigalle nie było kasztanów, za to przechadzając się Boulevards de Clichy mieliśmy okazję się przekonać dlaczego Paryż jest stolicą miłości. Pod najbardziej znanym młynem świata był czas na obowiązkowe zdjęcie. Żałowałam tylko, że nie mam sukienki, bo przy mocnym nawiewie z dołu można było się pokusić o stylizację a la Marylin Monroe. Następnym punktem wycieczki był szczyt Montmartre’u z katedrą Sacre Coeur, która zasadniczo jest mniejszą atrakcją niż to co dzieje się dookoła niej. A dzieje się niemało – występy artystyczne, kabarety i czarnoskóry chłopak wspinający się na latarnię z długopisem w zębach, na końcu którego kręciła się piłka... do tego nikt, z policją na czele nie przejmuje się tym, że pod katedrą odbywają się pikniki i degustacje wina.

Osobiście Montmartre zrobił na mnie największe wrażenie, z tymi małymi restauracyjkami, pracowniami artystycznymi, placykami i artystyczną atmosferą. Tam mogłam poczuć stary artystyczny Paryż bez zgiełku wielkiego miasta. Do tego prawdziwy kolonialny sklep z miliardem przypraw odkryty niejako przypadkiem. Zdecydowanie na plus!
Dzień zakończył się meczem piłki nożnej oglądanym w barze oraz tradycyjnie butelką wina pod wieżą. Panów żołnierzy nie widzieliśmy.