3/31/2010

oni są jednak dziwni...

Pewnie narażę biednych Francuzów na kilka mało pochlebnych komentarzy, ale dłużej już nie wytrzymam.

Trzy rzeczy, jakie mnie powaliły na łopatki względem uczelnianych i nie tylko zwyczajów tego narodu.

1. Palmtopy, laptopy, notebooki i inne tego typu ustrojstwa, różnej maści i rodzaju, które statystyczny student nosi zawsze przy sobie, by móc robić notatki z zajęć, względnie korzystać z uczelnianego wi-fi podczas nudniejszych wykładów. W związku z powyższym początek zajęć upływa przy dźwiękach odpalanego Windowsa, a cała reszta przy lekkim szumie stukania w klawiatury. Przydatność dla erasmusów wysoka, albowiem nie trzeba bawić się w deszyfrację średnio czytelnych notatek ręcznych.

2. Pórniki. Ostatnim razem piórnik w szkole miałam jakieś 7 lat temu. Tutaj na każdym stole, przed każdym studentem leży sobie piórnik z wyposażeniem, którego nie powstydziłby się żaden pierwszoklasista. Obok tradycyjnego długopisu i ołówka (które ja noszę luzem w torebce) można znaleźć kilka kolorowych zakreślaczy i cienkopisów, klej taśmę, linijkę, korektor, cztery długopisy na wszelki wypadek, pióro, naboje do pióra, zmazik i co tylko dusza zapragnie. Misio na szczęście też zwykle bywa obecny...

3. Skarpetki. Męskie...króluje na nich Buggs Bunny, Tweety, Snoopy, inne postacie z kreskówek i mnóstwo kolorów. Jako zwolenniczka czarnej klasyki pozostawię to bez komentarza. Prawie. Jak pierwszy raz zobaczyłam ów fenomen, łzy mi trysnęły fontanną radości.

Co kraj, to obyczaj, a różnice kulturowe polegają na tym, że w jednych krajach ludzie mają równie mocno nasrane, co w innych. Co najwyżej w innym miejscu:)

3/24/2010

Les crêpes

Czyli naleśniki właśnie. Tylko takie bardziej francuskie, delikatniejsze, cieńsze i bardzo duże. Tydzień temu po zajęciach dziewczyny z grupy zapytały czy przypadkiem nie mamy ochoty na małą imprezę naleśnikową z nimi. Miałyśmy, więc wczoraj po zajęciach udałyśmy się do mieszkania Carol i Sary, żeby spróbować ów francuski specjał.

Na dobry początek skończył się gaz, więc trzeba było odpiąć butlę, zakupić drugą i odpowiednio ją przytwierdzić. Tak żeby nie było jednego wielkiego bum. A wokół same baby. Na całe szczęście operacja została przeprowadzona sprawnie i obyło się bez ofiar. Po tej drobnej przerwie wróciłyśmy do smażenia i natychmiastowej degustacji. Z nutellą. Cała góra naleśników zniknęła w mgnieniu oka. Nie muszę chyba mówić, że były pyszne, prawda?:)

Kuchnia Marokańska

Zazwyczaj wieczory kulinarne zaczynają się około 20. Tym razem udało nam się zasiąść około 22 co i tak uznaliśmy za spory sukces, bo jak to podsumowała Milena „Marokańczycy są jak Włosi, zawsze spóźnieni”. W każdym razie, gdy już zasiedliśmy do stołu, dostaliśmy zakaż używania talerzy i sztućców, żeby było bardziej tradycyjnie.

Kuskus z ośmioma rodzajami warzyw i kurczakiem został podany na 4 dużych półmiskach, następnie każdy dostał przykaz dokładnego umycia rąk i w końcu zaczęliśmy jeść. Rękami właśnie. Taki nieformalny sposób jedzenia wywołał sporo radości i sprawił, że nagle wszyscy zaczęli rozmawiać dużo głośniej niż zwykle (i już znamy tajemnice Arabów, dlaczego zawsze krzyczą:). Każdy też uznał, że taka kuchnia i rodzaj jedzenia są zdecydowanie fantastyczne.

Na deser dostaliśmy herbatę marokańską, mocną i słodką jak miód. Za to nie mogłam po niej zasnąć do 3. Oczywiście o północy strażnik znowu przyszedł nas uciszać. Powoli staje się to naszą małą tradycją, prawie tak samo ważną, jak gotowanie, zastanawiam się tylko po którym wieczorze wylecimy z tego akademika.

Strasburg

Pomysł wycieczki do stolicy Alzacji pojawił się w głowie Lucie. Po krótkich negocjacjach dotyczących terminu, uformowała się grupa wyjazdowa, w skład której wchodzili: Lucie, Milena, Xavier i ja. Problem środka transportu rozwiązał się wraz z deklaracją Xaviera, że poświęci swojego Citroena dla dobra ludzkości. W efekcie czego w sobotni poranek (żeby nie powiedzieć o świcie, bo jak zwykle mało się spało) wyruszyliśmy z piskiem opon spod Saint-Quentin. Po niecałych dwóch godzinach podróży przy akompaniamencie St Anger, znaleźliśmy się na przedmieściach Strasburga, gdzie zamieniliśmy środek transportu na bardziej publiczny i za jego pomocą znaleźliśmy się w centrum.

Po drodze do katedry i Notre Dame i biura turystycznego minęliśmy plac, na którym dzięki sprzedawanym obrazom, mogliśmy się doedukować artystycznie. Katedra, jak na francuski gotyk przystało zaprezentowała się doskonale i zrobiła odpowiednie wrażenie. Jeszcze większe wrażenie wywarło miasto widziane z wieży, na którą udało mi się wspiąć po pokonaniu ponad 300 schodów (tak ja z moim lękiem wysokości weszłam na górę i nie umarłam ze strachu). Po zejściu i zakupieniu planu miasta, oraz nakreśleniu planu ramowego wycieczki okazało się, że zbliża się dwunasta, więc mieliśmy okazję podziwiać XIII wieczny zegar i przedstawienie, jakie daje on w samo południe.

Kolejnym punktem wyprawy była dzielnica zwana „Mała Francja”, niegdyś dzielnica młynarzy, grabarzy i rybaków, którą teraz można podziwiać z uwagi na średniowieczne fasady budynków i bardzo ciekawą zabudowę. Niestety Mała Francja pozbawiła nas sił witalnych, więc postanowiliśmy się posilić tradycyjnym alzackim daniem zwanym Baeckeoffe. Pod tą mało francuską nazwą kryją się cztery rodzaje mięsa marynowanego w białym winie i pieczonego przez trzy godziny marchewką, cebulą i ziemniakami. Po posiłku nie byliśmy się w stanie ruszyć, ale twardo wykulaliśmy się z jadłodajni na podbój miasta.

Kierunek uniwersytet i ogród botaniczny. Po drodze minęliśmy Bibliotekę Narodową, Teatr, Pałac Sprawiedliwości i kilka kościołów, wszystkie budowle piękne i godne uwagi, zwłaszcza ze względu na rzeźbione popiersia wielkich filozofów zdobiące bibliotekę oraz piękny ogród pod pałacem. Uniwersytet przywitał nas drobnym deszczem, ale nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Za to budynki uniwersytetu, owszem. Podobnie jak ogród botaniczny, który pomimo dużych braków w ukwieceniu i tak był piękny, bardzo zielony i różnorodny.

Z ogrodu podreptaliśmy w stronę oranżerii, gdzie mieliśmy okazję podziwiać kilkanaście rodzajów zwierząt, piękny park z jeziorkiem, przy którym zrobiliśmy, na wyraźny wniosek Mileny (dalej nie idę!) chwilę przerwy i przy którym zjedliśmy fantastyczne lody o smaku malin i zielonej herbaty. Trafiliśmy też na kilka świeżo poślubionych par, które wraz z całym hałaśliwym i kolorowym orszakiem robiły sobie zdjęcia pamiątkowe pod fontanną.

Następnie podreptaliśmy do centrum Europy, czyli Pałacu Europejskiego i Parlamentu. Pod pałacem każdy chciał zrobić sobie zdjęcie ze swoją flagą, niestety z racji sporych odległości dzielących nasze flagi wspólne zdjęcie okazało się niewykonalne. Po wykonaniu rundy honorowej dookoła Parlamentu (Milena uparcie wzywała niejakiego Luiggiego, który okazał się być jednym z włoskich deputowanych), zdecydowaliśmy się powoli kończyć naszą wyprawę, w związku z czym udaliśmy się do centrum, gdzie przez chwilę podziwialiśmy pięknie podświetlone budynki (w końcu zrobiło się ciemno), po czym złapaliśmy powrotną kolejkę.

I wtedy zaczął padać deszcz. Utrudniło to nieco znalezienie drogi wyjazdowej ze Strasburga, ale przy dopingu trzech damskich gardeł oraz AC/DC nasz kierowca jakoś sobie poradził. Po powrocie na zakończenie dobrego dnia oglądnęliśmy zdjęcia, popijając wrażenia butelką wina.
Lubię wycieczki.

3/18/2010

Wiosna

Znowu obudziło mnie słońce, w sumie nic dziwnego, skoro jak zwykle zapomniałam o zaciągnięciu rolet. Niespecjalnie się tym przejęłam, ponieważ wszystkie niedogodności wynagrodziła poranna kawą, którą wypiłam siedząc na parapecie.

Zajęcia i tak krótkie, dziś skończyły się pół godziny wcześniej, więc postanowiłam odebrać pocztę. Tak się zaczytałam, że niemalże znalazłam się pod samochodem, a następnie minęłam swój akademik. W związku z tym postanowiłam przejść się trochę po dzielnicy, w której mieszkam. Dzielnica jest urocza, wzdłuż ulicy ciągną się lekko zaniedbane przedwojenne wille, nierzadko oplecione bluszczem. Klimatycznie.

Spacer zakończyłam na odkryciu małej kawiarenki, gdzie wzięłam rogalika z malinami (croissant framboise) oraz kawę. Poczułam się bardzo francusko, zwłaszcza, że rogalik po prostu zwalał z nóg.

Nie oparłam się też bagietce, którą z coraz większą dumą noszę w torebce.

I jeszcze się pochwalę - żonkile i krokusy kwitną jak szalone, za oknem czternaście na plusie.

Wiosna.

3/10/2010

Odrobina Polski

Jak wspominałam jakiś czas temu ambitni studenci LPP Erasmus postanowili propagować swoją kuchnię i kulturę na tradycyjnych "obiadach czwartkowych", które odbywają się tutaj w poniedziałki w godzinach raczej kolacyjnych. Oczywiście kuchni i kultury innych nacji można zasmakować codziennie, jednak wspomniane poniedziałki mają w sobie coś więcej. Na pewno ludzi:)

Przeminął więc z wiatrem wieczór włoski, o którym pisałam i wieczór niemiecki, o którym nie wspominałam, a który był równie miły i składał się z klopsów kiełbasy i sałatki z ziemniaków (wyrazy uznania dla Michała, któremu bezbłędnie udało się odgadnąć jadłospis) i nadszedł w końcu ten dzień, w którym dwie Anny miały sprostać wyzwaniu "kuchnia polska".

Przygotowania zaczęły się dawno temu od wyboru potrawy. Wybór był o tyle trudny, że wiele składników niezbędnych do wytworzenia prawdziwie polskiego jadła zostało uznanych w tym kraju za zepsute (kapusta kiszona), można je dostać tylko w sklepach z polską żywnością (ceny zbijają z nóg) lub po prostu dostać ich nie można. Jeśli już udało się dobrać bardziej osiągalną potrawę, to wymagała ona piekarnika (nie istnieje w akademiku) lub dużych nakładów czasowych (niemożliwe do spełnienia). W każdym razie po trudach i znojach wybór padł na żurek, placki ziemniaczane i kisiel (ten ostatni zupełnie przypadkowo).

Operacja "Gotowanie" zaczęła się od przechwycenia paczki z kraju przodków. Paczka przyjechała rano autobusem i zawierała zakwas. Przyznaję, że poza zakwasem w garnku znalazł się również żurek z torebki, ale liczą się dobre chęci.

Placki musiały powstać w niedzielę. Dziesięć godzin poniedziałkowych zajęć utrudniłoby niewątpliwie proces ich powstawania, a już z pewnością znacznie by go opóźniło. Uzbrojona w kilka kilogramów obranych ziemniaków, cebulę, jajka, odrobinę mąki i przyprawy zabrałam się do dzieła. Dzieło zostało okupione krwią i łzami. Dosłownie. Nie byłabym sobą, gdybym nie uszkodziła swoich palców tarką, ale czasem ważne sprawy wymagają poświęceń. Do łez zmusiła mnie cebula. Z gotową masą udałam się do kuchni, gdzie w towarzystwie wiernych kibiców (podziękowania dla Lucie i Hakima) dzieło się dokonało.

Żurek powstał w poniedziałek po zajęciach. Na pierwszy ogień (a właściwie na kuchenkę elektryczną) poszły ziemniaki i jajka. Następnie konieczne okazało się poszukiwanie rondli, bo niestety ani jedna ani druga Ania rodzinnego garnka nie posiadają. Żurek powstał więc w pięciu mniejszych. Na raty, bo kuchnia akademikowa dysponuje czterema palnikami.
Na koniec na szybko powstał sos czosnkowy do placków. I wszystko to wjechało na połączone stoły z dużą ilością ludzi wokół nich. Wjechało też kilka puszek Tyskiego przywiezionego lotniska w Pyrzowicach. Z głośników poleciała muzyka w odpowiednim języku.

Około dwudziestej trzydzieści zaczęła się konsumpcja. Zaczęło się też tłumaczenie co się z czego składa i jak zostało zrobione. I wygląda na to, że odniosłyśmy sukces. Spory.
Przy okazji deseru atmosfera rozluźniła się jeszcze bardziej. Kisiel jednoczy bardziej niż alkohol. Nie obyło się bez skrzętnego wypytanie o skład i solennych zapewnień, że deser nie zawiera: mleka, orzechów arachidowych i żelatyny wieprzowej.

Po jedzeniu i umyciu tego, co trzeba zaczęła się zabawa. Typowe tańce hulańce i swawole. Upomnienie od strażnika za zakłócanie ciszy nocnej gratis.

Komisyjnie zostało stwierdzone, że piwo Tyskie jest prawdziwym piwem, a to francuskie nawet koło piwa nie stało.
Prawie jak w domu:)

3/01/2010

Kilometry

Metz - Luxemburg - Frankfurt - Katowice - Tychy - Kraków - Tychy - Warszawa - Tychy - Katowice - Frankfurt - Luxemburg - Metz.

Dużo kilometrów, dużo wydarzeń, różne środki transportu, różni napotkani po drodze ludzie, miłe powitanie, miłe pożegnanie i kolejne miłe powitanie.

Jestem zmęczona i szczęśliwa jednocześnie.
Dziękuję za spotkania, obecność i miłe słowa.
Przepraszam, że nie wszystkich udało mi się zobaczyć.
Poprawię się następnym razem.