2/13/2010

Joyeux anniversaire

Czas szybko płynie, jestem tu już miesiąc i właśnie tu przyszło mi obchodzić urodziny. Z daleka od wszystkiego tego, co jest mi bliskie, z nowymi znajomymi i w obcym kraju.

Zaczęło się tuż po północy, kiedy przy tradycyjnym winie czwartkowym (piątek każdy z nas ma wolny) usłyszałam sto lat odśpiewane w sześciu językach - polskim, czeskim, francuskim, angielskim, włoskim i arabskim. Przez cały piątek przyjmowałam życzenia Joyeux anniversaire (takie swojskie wszystkiego najlepszego) wraz z kartkami i drobnymi upominkami (również z Polski).

Do końca dnia usłyszałam jeszcze sto lat odśpiewane po niemiecku, hiszpańsku i koreańsku. Jednak, co muszę przyznać najmilsze życzenia przychodziły smsowo i w ojczystym języku. Moi znajomi zapewnili mi też wieczór taneczny w Barze Latino, w którego daliśmy się wygonić dopiero o świcie.

Będę miała co wspominać. Ale nie ukrywam, wczoraj tęskniło mi się bardziej niż zwykle.

2/11/2010

Teścik

Ten dzień też musiał kiedyś nadejść, w końcu nie jestem tu na wakacjach, a chociaż Erasmusi mogą liczyć na trochę łagodniejsze traktowanie, to są oceniani na niemal takich samych warunkach, jak reszta narodu. Nie ma zmiłuj.

Wspomniany dzień nadszedł we wtorek.

Po dziewięciu godzinach ćwiczeń (no niestety plan zajęć jest raczej paskudny) stawiłam się pod salą, żeby pokazać, jaka jestem mądra i ile się nauczyłam w trakcie mojego pobytu.

Procedura pisania testu, przypomniała mi maturę. Dostaliśmy bardzo podobne arkusze odpowiedzi, wpisaliśmy nazwisko i numer studenta i mogliśmy zacząć produkcję kreatywnych myśli. Produkcja owa miała formę wypracowania i trwała jakieś czterdzieści minut.

Napisałam, co wiedziałam. I teraz pozostaje mi mieć nadzieję, że szanowna pani doktor posiada mocno rozbudowane poczucie humoru i dużo samozaparcia, żeby zrozumieć, co autor (czyli ja) miał na myśli, pisząc mocno niepoprawny językowo esej. Ale przynajmniej nie oddałam pustej kartki:)

Muzeum

Jako, że jestem w kulturalnym kraju, postanowiłam się dokulturalnić. Jest to o tyle łatwe, że w każdą pierwszą niedzielę miesiąca wejście do muzeum jest darmowe. Jak więc nie skorzystać z takiej okazji? W każdym razie w niedzielne popołudnie wybrałyśmy się wraz z kilkoma dziewczynami do muzeum na wystawę poświęconą historii miasta oraz historii smoka - symbolu Metz.

Jak już wspomniałam, miasto w którym przyszło mi mieszkać historię ma całkiem pokaźną. Wszystko zaczęło się wiele lat temu, gdy Metz było osadą gallo-romańską. Z tego też okresu pochodzą ruiny term odkrytych podczas rozbudowy muzeum w latach trzydziestych ubiegłego wieku, od których zaczęłyśmy zwiedzanie. Nie zamierzam szczegółowo opisywać kolejnych kroków naszej podróży przez historię, jednak byłam pod wrażeniem, że z pozoru ( i z zewnątrz) niewielkie muzeum, mieści w sobie tak bogate zbiory.

Prawie trzygodzinna wycieczka przez wszystkie, począwszy od starożytności epoki została oznaczona jako zdecydowanie udana. Na deser został nam Graoully, czyli Smok Wawelski Metz i dość obszerna wystawa dotycząca jego obecności w mieście.
Koniec naszej wyprawy został zakończony w małej naleśnikarni, gdzie w końcu miałyśmy okazję zjeść nasze pierwsze prawdziwe francuskie crêpes.

2/04/2010

Salsa!

Wczoraj zgodnie z postanowieniem uprawiania sportu poszłam na zajęcia z salsy prowadzone przez niejakiego Alvaro de Souse. I jestem zachwycona. Alvaro wygląda jak stary rockman w poszarpanych jeansach, wysokich butach, chuście na długich, związanych w kucyk włosach i koszulce z wielce wymownym napisem „Drink in peace”. Poza tym energii i ruchów pozazdrościłby mu każdy. Wulkan to mało powiedziane. I było super i znowu międzynarodowo. I po raz kolejny przekonałam się, że w tańcu nie istnieje coś takiego jak bariera językowa, chociaż oczywiście dostało mi się za próbę prowadzenia partnera. Ot przyzwyczajenie, trudno się go pozbyć. Po półtoragodzinnych zajęciach, mimo zmęczenia miałam więcej energii, niż przez ostatnie dwa tygodnie razem wzięte. Nie mogę się doczekać następnej środy.

A dziś po francuskim modern jazz. Tego jeszcze nie było

Kuchnia włoska

Plan jest prosty. W związku z tym, że reprezentujemy różne nacje kultury i kuchnie, ustanowiliśmy poniedziałki dniami kuchni międzynarodowej. Każda narodowość będzie miała swój dyżur w kuchni, na którym ma ugotować tradycyjną potrawę swojego kraju. Jak postanowili tak zrobili. Pierwszy dyżur przypadł Milenie – Włoszce pochodzącej z okolic Neapolu.
Zrobiła (oczywiście z naszą pomocą, bo raczej trudno samemu ugotować posiłek na 12 osób) spaghetti carbonara. Na wstępnie przeprosiła nas za zastąpienie pancetty zwykłym boczkiem, niestety w markecie nie mieli tego jakże ważnego składnika. Gdy ja zgodnie z instrukcją szefa kuchni podsmażałam boczek, reszta przygotowywała makaron, sos i stół. Sos składał się z parmezanu i jajek i został wlany do rumianego boczku, gdy uzyskał on odpowiedni (według Mileny) kolor i smak. Następnie sos wraz z resztą parmezanu został wymieszany w ugotowanym (al dente inaczej być nie może) i odcedzonym makaronem. I mogliśmy zacząć jeść. Karolina (Czechy) pobiegła jeszcze po świeczki, na stole znalazło się wino (pite z plastikowych kubków z Ikei) i po chwili można było usłyszeć tylko stukanie sztućców o talerze. Mniam.
Jakieś propozycje związane z kuchnią polską?

U doktora

W związku z postanowieniem uczęszczania na sporty, których szeroką gamę oferuje moja obecna uczelnia, musiałam zdobyć potwierdzenie lekarskie, że jestem zdrowa, piękna i pełna sił witalnych:)
Po zdobyciu adresu i sprawdzeniu drogi na planie miasta podreptałam na wizytę. Doktor spóźnił się jakieś dziesięć minut, za co przepraszał niemalże ze łzami w oczach. Jako że padał śnieg, nie został zlinczowany. Po raz drugi drgnęła mi powieka, gdy lekarz wyszedł po mnie kłaniając się w pas i podając rękę. Co kraj, to obyczaj.
- Dzień dobry, chciałam otrzymać zaświadczenie, że mogę uprawiać sporty.
- Dzień dobry, ależ oczywiście proszę usiąść. Studiuje pani tutaj?
- Tak, jestem studentką erasmusa.
- A co takiego pani studiuje?
- Psychologię.
- Sam chciałem studiować psychologię, ale pomysł nie spodobał się moim rodzicom. Ile ma pani lat?
- 23
- Ogólnie jak się pani czuje?
- Dobrze.
- Pali pani?
- Nie.
- Pije?
- Sporadycznie.
- Żadnych problemów zdrowotnych do tej pory?
- Żadnych.
- Dobrze, proszę się położyć sprawdzimy ciśnienie....oo 120/82 idealnie (uff jak dobrze, że wypiłam tą kawę). Proszę oddychać...trochę głębiej...proszę odkaszlnąć...jeszcze raz...mhm teraz serce, ładnie bije, regularnie...(wziął młoteczek)...sprawdzę odruchy kolanowe...w porządku...odczuwa pani ból w kręgosłupie?
- Nie.
- Lędźwiach?
- Nie.
- Kolanach?
- Nie... (dobra kiedyś się spalę za te kłamstwa)
- W takim razie w porządku, proszę do biurka. Jak się pani nazywa?...Skąd pochodzi?...A w Polsce jest tak samo brzydka pogoda jak u nas?...Gorsza...tak rozumiem...Proszę tu jest pani zaświadczenie...Jakby miała pani jakieś problemy to zapraszam, do widzenia, miłego dnia.

No to mogę tańczyć dalej.

To, co powie prefektura jest święte.

W poniedziałek spadł śnieg. Jest to nawet normalne zimą, nawet we Francji, zwłaszcza na północy. Rano wyjrzałam przez okno, wzruszyłam ramionami, wyciągnęłam trapery i kurtkę i podreptałam na przystanek. Kierowcy jeździli, jakby nigdy w życiu nie widzieli śniegu. Pierwszy autobus nie przyjechał. Drugi autobus też nie przyjechał. Gdy nie przyjechał trzeci autobus postanowiłam dotrzeć na uczelnię piechotą. Dotarłszy z lekko rozwianym włosem i małym spóźnieniem na wydział dowiedziałam się, że zajęcia z powodu śniegu zaczną się z drobnym poślizgiem. Bywa.

Powody porannego zamieszania poznałam dopiero na kursie francuskiego, na którym okazało się, że prefekt (nazwijmy go ministrem szczebla regionalnego) wydał rozporządzenie, że z powodu śniegu i aby uniknąć niebezpieczeństwa na drodze, do czasu ustabilizowania się pogody autobusy mają pozostać w zajezdni. Kierowcy się zastosowali, bo słowo prefekta jest święte, komunikacja miejska stała do wtorku. Nikt z prefektury nie pomyślał o podesłaniu darmowej taksówki dla studentów. Trudno, bywa i tak. Ten kraj uczy mnie cierpliwości w doprawdy ciekawy sposób.

Przeprowadzka

Ostatecznie przeprowadzona instaluję się we własnym niewielkim pokoju z widokiem na coś znacznie ciekawszego niż plastikowe budynki Technopolu. Aktualnie mieszkam na trzecim piętrze w budynku, w którym znajdowały się koszary wojskowe, więc niemalże czuć powiew historii. Brak własnej łazienki i kuchni nie jest wcale tak irytujący, jak by się mogło wydawać, a trudności z dostępem do internetu pozwalają na integrację. Całkiem zabawnie to wygląda, kiedy wszyscy biegają po akademiku z laptopami w poszukiwaniu niezabezpieczonej sieci. Jeszcze zabawniej wygląda gimnastyka w stylu „jak zmieścić cztery osoby w obrębie sygnału sieci, gdy z internetem można się połączyć wyłącznie na parapecie, który wcale nie jest długi”.

Pomimo tych drobnych problemów dużo bardziej podoba mi się tutaj. Czuć atmosferę akademika, słychać, że ktoś tu mieszka, a przede wszystkim można po prostu poznać kogoś przechodząc między piętrami lub gotując zupełnie-nieprzypominający-mamusinych-obiadów posiłek. Jeśli chodzi o sąsiadów, to w najbliższym otoczeniu mam sympatyczną Koreankę, głośnego Kameruńczyka, nieśmiałego Hiszpana i cicho przemykającą dziewczynę bliżej nieokreślonej nacji. Mieszanka wielonarodowa, która pozwala na obalanie stereotypów i poznawanie innych kultur.

Oczywiście Francja nie byłaby sobą, gdyby do przeprowadzki nie była potrzebna tona papierów, wraz z piętnastoma podpisami mojej mamy, która poświadcza, że będę płaciła za akademik. Do tej pory nie wie, co tak właściwie podpisała. Do zwrotu części kosztów za akademik niezbędny jest mój akt urodzenia (koniecznie w języku francuskim) numer konta bankowego w Polsce i we Francji też (nie mam pojęcia po co, skoro i tak pieniądze przelewane są do akademika), kilka potwierdzeń, że jestem studentem / studentem z Polski / studentem erasmusa / studentem, który przyjechał (sama obecność nie wystarczy, trzeba mieć potwierdzenie) / innym rodzajem studenta, niesklasyfikowanym powyżej, oraz kilka kopii dowodu osobistego, zdjęcie i z pięć podań z podpisami i notką „przeczytałam i akceptuję”.
Jak tyle samo papierów jest przy wyprowadzaniu, to ucieknę bez pożegnania.