1/28/2010

Niespodzianka

Przyzwyczajone do tego, że wszystkiego trzeba dopilnować, poszłyśmy sobie dzisiaj w przerwie między zajęciami do Clusa (biuro zajmujące się przydzielaniem akademików) zapytać, o której w poniedziałek mamy się zjawić, by dopełnić formalności. Panie w biurze nie wiedziały nic, dlatego zadzwoniły do naszego przyszłego akademika. Jako że była to godzina 13, okazało się, że jest przerwa (w tym kraju miasta zamierają na godzinę w środku dnia z uwagi na przerwę obiadową...) i mamy przyjść o 14.

Podejście drugie.
"dzień dobry to znowu my...a nie kontaktowała się jeszcze pani, tak rozumiemy przerwa, poczekamy...tak w poniedziałek mamy się przeprowadzać i chcemy wiedzieć, o której mamy być...aha...jak to niemożliwe w poniedziałek?!...ah tak, nie będzie tam nikogo, kto mógłby nas zameldować, a kiedy wobec tego...jutro. Mhm, jutro?! Jak to jutro?! O której? A tak, rano. Dobrze, musimy się skontaktować z naszym akademikiem, kiedy możemy zdać klucze...tak dziękujemy, do zobaczenia, miłego dnia...

Aktualnie skaczę po walizce, bo nie wiem czemu nie chce się zamknąć, a poza zeszytem i teczką nie mam więcej niż dwa tygodnie temu.
I zastanawia mnie, czym jeszcze mnie te francuskie instytucje zaskoczą. Muszę nauczyć się wzruszać ramionami i mówić "nie, nie da się, to niemożliwe" tak jak robią to tutaj.

Trampki

Zauważyłam ostatnio, że wszyscy tutaj chodzą w trampkach. Różnego rodzaju, koloru i firm. Chodzą w nich codziennie niezależnie od pogody. I tu czas na moją refleksję. Francuzi pomimo deszczu, śniegu, kałuż czy innych równie nieprzyjemnych warunków atmosferycznych mają te swoje trampeczki suche i czyste. Zawsze. Nawet, mam wrażenie, po przejściu przez błoto. Jest to dla mnie absolutnie niezrozumiałe zwłaszcza, gdy patrzę na moje upstrzone plamkami adidasy, myte kilka godzin wcześniej i porównuję je ze śnieżnobiałymi (!!) butami ludzi na uczelni. Doprawdy irytujące i nie mam pomysłu, dlaczego tak jest.

1/27/2010

Trochę o mieście

Miasto, w którym przyszło mi zamieszkać przez pewien czas jest położone w północno – wschodniej części Francji, w regionie Lotaryngia, w departamencie Moselle. Podobno jest drugim, po Paryżu „ville lumiere” – około 13 tysięcy świateł oświetla tu zabytki po zapadnięciu zmroku. Miasto to powstało, jako osada rzymska, rozwinęło się w Średniowieczu, a w trakcie swoje długiej historii naprzemiennie przechodziło pod panowanie niemieckie i francuskie, by ostatecznie wrócić do Francji po pierwszej wojnie światowej.

Wymowa francuska nakazuje nazywać to miasto „Mess”. Powiązanie z nieporządkiem polega na dość dużym zróżnicowaniu architektury tego miasta. Po drodze, jaką pokonujemy dwa razy dziennie autobusem mogę zobaczyć nowoczesne budynki Technopolu, staro – nowy cmentarz z grobowcami wyglądającymi jak małe gotyckie katedry z jednej i małymi płytkami nagrobnymi z drugiej strony, dworzec główny przypominający raczej neoromańskie opactwo niż dworzec kolejowy, ogromne liceum ogólnokształcące z czerwonej cegły, aktualnie rozkopany, główny plac miasta - plac Republiki, małe, urocze, brukowane uliczki, teatr, stary arsenał, gotycką katedrę górującą nad miastem, protestancki kościół na wysepce, na rzece Mosell, oraz budynki Uniwersyteckie do złudzenia przypominające stary dobry WNS.

Czekam więc na trochę cieplejsze dni, żeby powłóczyć się po mieście i uporządkować sobie jakoś ten bałagan, który na wiosnę staje się podobno przepiękny. Na chwilę obecną temperatura wynosząca niewiele ponad zero skutecznie zniechęca do dłuższych spacerów.

Na koniec w ramach ciekawostek dla koneserów alkoholi: jako, że najbardziej znanym owocem w Lotaryngii są mirabelki, region ten słynie z wódki (a w zasadzie likieru) robionej właśnie z tych małych, żółtych owoców. Podobno jest fantastyczna, tubylcy twierdzą, że jest lepsza niż najlepsze wino.

1/24/2010

Chlebek

"Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba..." Norwid to jednak wiedział, co dobre. Mnie właśnie zaczyna brakować tego jakże prozaicznego produktu. No dobrze bagietki są fantastyczne, croissanty również, ale na tym koniec. Reszta tutejszych produktów chlebopodobnych przypomina skrzyżowanie waty z kauczukiem. I ani nie ma smaku, ani nie wygląda. Pieczywo jest pakowane w worki, termin przydatności do spożycia mija chyba za sto lat i prędzej zacznie salta robić, niż zrobi się czerstwe. A Francuzi toto kupują. Przerażające, ale może nie znają świeżego, pachnącego chleba z cudownie chrupiącą skórką. Bo tutaj skórka nie chrupie. Pieczywo jest produktem przygotowanym z myślą o tych, co stracili zęby, albo mają głęboką awersję do gryzienia. I jeszcze chleb tostowy. Zafascynował mnie do reszty. Ma idealnie kwadratowe kromki (można geometrię na jego podstawie wykładać) i ma równie idealnie biały kolor. Nieskazitelnie wręcz biały. Wobec powyższego mam nadzieję, że bagietki się nie skończą nigdy:)

1/22/2010

Multikulturowość

Lekcje francuskiego dla erasmusów stwarzają okazję do poznania innych ludzi mniej lub bardziej zagubionych w tym kraju. Pozwalają na poznanie zupełnie innych kultur, których poznanie nie byłoby możliwe lub byłoby bardzo utrudnione w Polsce. Zupełnie inaczej wygląda poznawanie Francuzów na zajęciach, które każdy z nas ma na swoim wydziale. To naprawdę niesamowite wrażenie siedzieć w jednej sali i mówić jednym językiem, gdy tak naprawdę pochodzi się z zupełnie różnych krajów.

Jest spora reprezentacja Niemców, a w zasadzie Niemek, ale to niewątpliwie ze względu na bliskość granicy. Natomiast poza osobami z Europy, co nie jest takie egzotyczne, mogę spotkać ludzi z Armenii, Czadu, Wietnamu, Chin czy Meksyku. A w związku z tym, że znajomość języka francuskiego u każdego jest inna, potrzeba dość dużego wysiłku, by się dogadać. Ale wszystkie chwyty są dozwolone, tak że pantomima machanie rękami i pismo obrazkowe w razie potrzeby są na porządku dziennym.

Trochę problemu sprawia nauka imion, które bardzo często się nieprzetłumaczalne albo stanowią zlepek spółgłosek, których nie da się płynnie wypowiedzieć. Na całe szczęście moje imię jest na tyle powszechne, że nikt nie ma problemu z wymówieniem, gorzej z nazwiskiem. Po zajęciach z francuskiego zwykle gdzieś idziemy, a jeśli nie, to jeszcze przez jakiś czas siedzimy pod wydziałem wymieniając się informacjami, gdzie najlepiej coś kupić, znaleźć potrzebną rzecz, czy po prostu o tym, co nam się tu podoba a co nie. Miło jest mieć tą świadomość, że nie tylko ja odkrywam to miasto od podstaw.

Wracając do multikulturowości. Jak sami Francuzi powiedzieli na ostatniej imprezie, Francuz czystej krwi nie istnieje. Każdy jest mieszańcem, chyba dlatego tak łatwo jest im akceptować to, że przy jednym stoliku w barze może siedzieć dziesięć osób i każda jest innej narodowości. Przynajmniej tu w Metz, a jak to jest w innych regionach – zobaczymy.

1/20/2010

Całowanie

Francuzi na powitanie całują się w oba policzki wykrzykując przy tym swoje radosne salut, względnie bonjour. Jedną z większych gaf, jakie można popełnić, to podać komuś rękę. Bo to przecież takie niefrancuskie (wyjątek stanowi powitanie dwóch mężczyzn, oni się nie całują).

Zwyczaj początkowo wydaje się całkiem miły, natomiast z czasem nie dość, że się przejada, to wydaje się być mocno nieszczery. Tu nie można pocałować jednego (o zgrozo!) policzka, jak to się zwykle robi u nas. Nie można też zagubić się w przyjacielskim, serdecznym miśku. Nie można także po prostu się uśmiechnąć i skinąć głową. Nawet widząc kogoś pierwszy raz na oczy, przy powitaniu trzeba wystawić dwa policzki do całowania. Nie ma zmiłuj, inaczej patrzą na ciebie jak na niewychowanego gbura.

Wobec powyższego zupełnie nowego znaczenia nabiera sformułowanie „francuski pocałunek” - koniecznie w oba policzki i nie może być inaczej.

Technopol

Aktualnie mieszkam na Technopolu. To taka dzielnica poza centrum Metz, gdzie mieszczą się akademiki, wydziały techniczne uniwersytetu, uczelnia Georgia Tech, liceum komunikacji i jakieś bliżej niezidentyfikowane firmy. Niezbyt mi się tu podoba. Trawniki wyglądają jakby były przystrzyżone od linijki, budynki są białe, szklano – plastikowe i kwadratowe. Do tego w pokoju, w którym aktualnie mieszkamy unosi się dość specyficzny zapach przynoszący na myśl szpital.

Pokój utrzymany jest w bardzo jasnej tonacji, więc skojarzenie ze szpitalem jest tym większe. No i te rolety. W każdym oknie w mieście zamontowane są bądź nieprzepuszczające światła słonecznego rolety zewnętrzne, bądź równie szczelne okiennice, co ciekawe na ogół zamknięte. Jest to absolutnie zrozumiałe wiosną czy latem, gdy oślepiające słońce nie pozwala spać, ale trochę zastanawia teraz, gdy słońca zasadniczo nie widziałam od przyjazdu.

Za niecałe już dwa tygodnie zostaniemy ulokowane w miejscu, które ma pozostać naszym domem do końca tego semestru. Jeszcze tam nie byłam, ale mam nadzieję, że nie jest tak kanciate i bezosobowe jak Technopol.

1/17/2010

Un – dois – trois tu bois!!!

Kolejny wieczór integracyjny też za mną. Stwierdzam, że o życiu Polaków na obczyźnie można nakręcić całkiem niezły program dla Discovery. Nowość goni nowość i trzeba dużych pokładów energii i samozaparcia, żeby to wszystko ogarnąć.

Po pierwsze relatywizm słowa vers (około). Kiedy nasza koleżanka powiedziała, że przyjadą po nas vers 21, o 21 byłyśmy gotowe. Gdy godzinę później zaczęłyśmy się zastanawiać, gdzie jest Amanda, ta zadzwoniła, że będzie za pół godziny. Powoli przestaje mnie dziwić ichniejsze podejście do czasu.

Po drugie nasi znajomi Francuzi pili likier z liczi z kieliszków do wódki na dwa razy mówiąc, że jest strasznie mocny. Po spróbowaniu mocno się skrzywiłam i to nie dlatego, że faktycznie było mocny, tylko dlatego, że smakował jak płynny cukier.

Po trzecie zapoznałyśmy się ze zwyczajami panującymi na imprezach w tutejszych akademikach. Trudno powiedzieć, czy są one powszechne i praktykowane na co dzień, czy była to tylko prezentacja dla zagubionych erasmusów, ale musiałyśmy przejść przez kilka rodzajów gier ruchowo – rytmiczno – sprawnościowych kończąc na kalamburach. Wszystko po francusku.

Rozmawialiśmy też o stereotypach związanych z naszymi krajami. A wszystko zaczęło się od pytania, co to znaczy „kurwa” bo jeden z Francuzów będąc w Londynie słyszał to niemalże od każdego napotkanego Polaka (reklama nienajlepsza ale cóż). Po wczorajszym wieczorze muszę też stwierdzić, że:

1.To nieprawda że Francuzi nie mówią po angielsku,
2.Bardzo też doceniają wysiłki mówienia po francusku,
3.są chętni do pomocy,
a przynajmniej spotkane przez nas towarzystwo.

Wywiązała się też drobna sprzeczka dotyczące tego, czy Chopin i Polański to Polacy, czy Francuzi. Porozumienia nie osiągnęliśmy, bo każdy twardo obstawał przy swoim.

Na koniec jeszcze pozytywny akcent. Mama jednej z dziewczyn jest Polką, więc Karolina kilka razy była w naszym kraju i mówiła, że ludzie u nas są naprawdę wspaniali i czuje się tam jak u siebie. Poczułam się dumna.

1/16/2010

Papiery

Mam wrażenie, że w tym kraju nikt się niczym nie przejmuje. Zwłaszcza słowami muszę i to już. Odkąd w czwartek rano wysiadłam z autobusu dostałam do wypełnienia/ podpisania/ przeczytania/ czy coś tony papierów. Od wejścia trzeba było załatwić ubezpieczenie, bo bez ubezpieczenia nie można dostać akademika. Następnie już w akademiku trzeba było zrobić inwentaryzację całego dobytku (łącznie z dokładnym oglądnięciem czy z cokolików nie odpada farba).

W akademiku się okazało, że pomimo tego, że dostałam kartę nie wpisano na niej numeru ubezpieczenia, więc w piątek znowu trzeba było biec do ubezpieczalni. Jak się okazało pani zapomniała wpisać numeru, co jej koleżanka skwitowała wzruszeniem ramion.

Odwiedziny w sekretariacie psychologii zaowocowały ośmioma stronami planów, które w jakiś sposób trzeba było zgrać, co nie jest zbyt proste. W administracji się okazało, że nasza koordynatorka nie potwierdziła naszego przybycia, więc trzeba było nam biec to biura kontaktów zagranicznych. Jak się okazało mieli przerwę. Po przerwie pani Phanny Sin (nasza koordynatorka) powiedziała, że nie może potwierdzić naszego przybycia, bo musi to zrobić pani ... (tu padło jakieś mocno niezrozumiałe nazwisko), ale będzie dopiero w poniedziałek. Bez wspomnianego potwierdzenia administracja nie wyrobi mi legitymacji studenckiej, a bez legitymacji nie mogę jeść na uczelni, kupić biletu miesięcznego jak też korzystać z biblioteki a uczelnianego Wi-Fi.

A dzisiaj założyłam konto w banku. Powinnam była umówić się na rendez-vous, ale udało się wejść mimo, że tego nie zrobiłam. Pani nie wystarczyła kartka z ubezpieczenia z informacją, gdzie mieszkam, więc w przyszłym tygodniu trzeba donieść potwierdzenie od dyrektora akademika (jakby wiedział kim jestem...), że tu mieszkam. Potrzebna jest oczywiście też legitymacja studencka (może uda się zdobyć w poniedziałek) i francuski numer telefonu. Na całe szczęście można to donieść w przyszłym tygodniu. Z banku wyszłam w toną kolejnych papierów.

Pozostaje jeszcze zdobyć francuski numer. Co też nie jest takie łatwe. U nas wchodzi się do kiosku kupuje zestaw startowy i tyle(2 minuty roboty). We Francji należy mieć ze sobą dowód, legitymację studencką i potwierdzenie zameldowania, następnie uiścić opłatę w wysokości 15 euro i można się cieszyć z 5 euro na rozmowy i SMSy. Cudownie.

Oczywiście jedyną osobą, która ma tego dosyć jestem ja. Wszystkie bardzo miłe obsługujące mnie panie wzruszają ramionami, ładnie się uśmiechają i mają mnie w nosie.

1/15/2010

dzień pierwszy

Początki bywają trudne. Zwłaszcza, jak trzeba się wysilać po szesnastu godzinach podróży i starać się zrozumieć ludzi, którzy mówią do człowieka w nie do końca zrozumiałym języku. Przynajmniej, co trzeba docenić, starają się mówić WOLNO I WYRAŹNIE. Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby nie dobry duszek w postaci niejakiej Amandy, to chyba nadal stałybyśmy na dworcu. A na chwilę obecną wraz z walizkami (sztuk pięć) znalazłyśmy zakwaterowanie. Żeby nie było zbyt miło i przyjemnie tymczasowe, które musimy (wraz z tymi nieszczęsnymi walizkami) opuścić za jakieś dwa tygodnie, by przenieść się do właściwego lokum, czyli byłych koszar wojskowych przerobionych na akademik. Mam tylko nadzieję, że również wtedy Amanda będzie miała dostęp do terenówki, którą po nas przyjechała.

1/12/2010

Początek.

Na początku był chaos. Dosłownie. Mogą to potwierdzić wszystkie obecne przy pakowaniu osoby. Chociaż zasadniczy początek był w maju, kiedy okazało się, że mogę jechać. Następne "początki" były tylko kolejnymi etapami na drodze do Metz, bo tam zamierzam się znaleźć w czwartek o poranku.

Ostatni etap przypominał jazdę przez Pireneje podczas wyścigu Tour de France. Droga przez mękę zwaną metodologią (Tu pragnę pozdrowić doktora-profesora, który przez ostatni miesiąc skutecznie zniechęcał mnie do wszystkiego z życiem włącznie. Więcej o nim nie wspomnę - nie zasłużył). Ale nawet przez Pireneje da się przejechać, więc wyścig udało mi się zakończyć.

W każdym razie na początku (12.01.2010 godzina 18.00) był chaos. Z chaosu wyłoniły się dwie walizki pełne tego, co z prawdopodobieństwem większym niż przeciętne, przyda się w trakcie półrocznej emigracji. Albo i się nie przyda, jak sugerował chór grecki (zwany inaczej lożą szyderców) w osobach Emili i Doroty. O tym jednak przyjdzie mi myśleć, kiedy wspomniane walizki będę przenosić z miejsca na miejsce.

A teraz mam chaos myślowy. Nie lubię pożegnań.