3/10/2010

Odrobina Polski

Jak wspominałam jakiś czas temu ambitni studenci LPP Erasmus postanowili propagować swoją kuchnię i kulturę na tradycyjnych "obiadach czwartkowych", które odbywają się tutaj w poniedziałki w godzinach raczej kolacyjnych. Oczywiście kuchni i kultury innych nacji można zasmakować codziennie, jednak wspomniane poniedziałki mają w sobie coś więcej. Na pewno ludzi:)

Przeminął więc z wiatrem wieczór włoski, o którym pisałam i wieczór niemiecki, o którym nie wspominałam, a który był równie miły i składał się z klopsów kiełbasy i sałatki z ziemniaków (wyrazy uznania dla Michała, któremu bezbłędnie udało się odgadnąć jadłospis) i nadszedł w końcu ten dzień, w którym dwie Anny miały sprostać wyzwaniu "kuchnia polska".

Przygotowania zaczęły się dawno temu od wyboru potrawy. Wybór był o tyle trudny, że wiele składników niezbędnych do wytworzenia prawdziwie polskiego jadła zostało uznanych w tym kraju za zepsute (kapusta kiszona), można je dostać tylko w sklepach z polską żywnością (ceny zbijają z nóg) lub po prostu dostać ich nie można. Jeśli już udało się dobrać bardziej osiągalną potrawę, to wymagała ona piekarnika (nie istnieje w akademiku) lub dużych nakładów czasowych (niemożliwe do spełnienia). W każdym razie po trudach i znojach wybór padł na żurek, placki ziemniaczane i kisiel (ten ostatni zupełnie przypadkowo).

Operacja "Gotowanie" zaczęła się od przechwycenia paczki z kraju przodków. Paczka przyjechała rano autobusem i zawierała zakwas. Przyznaję, że poza zakwasem w garnku znalazł się również żurek z torebki, ale liczą się dobre chęci.

Placki musiały powstać w niedzielę. Dziesięć godzin poniedziałkowych zajęć utrudniłoby niewątpliwie proces ich powstawania, a już z pewnością znacznie by go opóźniło. Uzbrojona w kilka kilogramów obranych ziemniaków, cebulę, jajka, odrobinę mąki i przyprawy zabrałam się do dzieła. Dzieło zostało okupione krwią i łzami. Dosłownie. Nie byłabym sobą, gdybym nie uszkodziła swoich palców tarką, ale czasem ważne sprawy wymagają poświęceń. Do łez zmusiła mnie cebula. Z gotową masą udałam się do kuchni, gdzie w towarzystwie wiernych kibiców (podziękowania dla Lucie i Hakima) dzieło się dokonało.

Żurek powstał w poniedziałek po zajęciach. Na pierwszy ogień (a właściwie na kuchenkę elektryczną) poszły ziemniaki i jajka. Następnie konieczne okazało się poszukiwanie rondli, bo niestety ani jedna ani druga Ania rodzinnego garnka nie posiadają. Żurek powstał więc w pięciu mniejszych. Na raty, bo kuchnia akademikowa dysponuje czterema palnikami.
Na koniec na szybko powstał sos czosnkowy do placków. I wszystko to wjechało na połączone stoły z dużą ilością ludzi wokół nich. Wjechało też kilka puszek Tyskiego przywiezionego lotniska w Pyrzowicach. Z głośników poleciała muzyka w odpowiednim języku.

Około dwudziestej trzydzieści zaczęła się konsumpcja. Zaczęło się też tłumaczenie co się z czego składa i jak zostało zrobione. I wygląda na to, że odniosłyśmy sukces. Spory.
Przy okazji deseru atmosfera rozluźniła się jeszcze bardziej. Kisiel jednoczy bardziej niż alkohol. Nie obyło się bez skrzętnego wypytanie o skład i solennych zapewnień, że deser nie zawiera: mleka, orzechów arachidowych i żelatyny wieprzowej.

Po jedzeniu i umyciu tego, co trzeba zaczęła się zabawa. Typowe tańce hulańce i swawole. Upomnienie od strażnika za zakłócanie ciszy nocnej gratis.

Komisyjnie zostało stwierdzone, że piwo Tyskie jest prawdziwym piwem, a to francuskie nawet koło piwa nie stało.
Prawie jak w domu:)

2 komentarze:

  1. Treściwość notki rekompensuje długie milczenie. Można pokusić się o stwierdzenie, że wieczór polski, póki co wypadł najlepiej.

    OdpowiedzUsuń
  2. było pierwsze danie, drugie i deser - zabrakło tylko polskiej wódki, ale to niewątpliwie mogłoby się źle skończyć:D myślę, że spisałyście się na medal:))

    OdpowiedzUsuń